niedziela, 21 grudnia 2008

Róża zwycięstwa...

Nie w każdy dzień jest to możliwe. Nie kazdy może to zrobić. Do tego jest potrzebne wiele rzeczy a przede wszystkim wiara, wrażliwość i samotność. Przedwczoraj mi się udało. Od rana wiedziałem że dzień nie będzie łatwy. Nużąca praca, usypiająca pogoda, męczące wykłady. Nawet na pozornie relaksujące spotkanie ze znajomymi się człowiekowi nie chce iść. Poszedłem, a co. Wychodzę z klubu po paru chmielowych godzinach, zmęczony, znużony, bez specjalnego powodu jakiś przygnębiony. Słuchawki na uszy, włączam jedyną płytę jaką można o takiej porze i w takiej sytuacji włączyć i rozpoczynam swoją niełatwą i długą drogę w stronę domu. Idę przez zatłoczone, nigdy nie śpiące miasto. Pada śnieg. Skręcam w pustą, opuszczona alejkę, śnieg ląduje mi na nos. Tysiąc razy przesłuchana płyta, tego dnia brzmiała inaczej. Całkowicie inaczej. Dookoła nikogo nie było. Tylko ja, śnieg i noc. I Takk. Śnieg zaczął uderzać w mój nos niczym w cymbałki. Usłyszałem szepty. Kroki po śniegu. Przecież dookoła nikogo nie było! Niepewność. Idę dalej, śnieg pada bardziej. Znowu szepty. Śnieg. Małe istoty mieszkających w jego płatkach. Chcieli mi coś pokazać. Już od dawna. Teraz przyszła na to pora. Jak to?! Przecież…Ale… „Nic nie mów, słuchaj…” Śpiew. Poczułem, że przejmują kontrolę nade mną. Nie do końca panowałem nad myślami, ruchami, krokiem. Zaczęli przejmować moje ciało. Zbliżało się coś, nie do końca wiedziałem co. Dreszcze. To były ostatnie kroki po ziemi. Sorglega 3:21. Nagle. Drgania. Moje czy ziemi? Niewidzialne schody. Drgania. Dreszcze!. Ciało przybrało wagę ducha...Zamknięte oczy za którymi widzę oddalające się budynki. Nieludzki śpiew, nieludzkie instrumenty, nieludzkie odczucia… Ziemia, jest bardzo mała…a Islandia olbrzymia. Największa…

Ocknąłem się przed domem. Nie wiem jak, ale kraina śniegu wie. Takk- oni wiedzą…




S.

środa, 10 grudnia 2008

Fisz - Heavi Metal

Ta płyta nie jest dobra, męczyłem się straszliwie słuchając jej , Fisz popełnił muzyczne samobójstwo, a ja się czułem jakbym namydlił sobie oczy mydłem , tanim mydłem i na dodatek zrobił to świadomie.

Mam wrażenie ze Fish  chce odskoczyć trochę od typowego hip hopu, ale coś mu się noga podwinęła,powrót do starej szkoły Hip hopu ? jak można powrócić gdzieś, gdzie się nigdy nie było ?.Być może dla przeciętnego polskiego amatora tego typu brzmień  będzie to zagranie warte uwagi, ale nie dla mnie, czuć tutaj amatorszczyznę , i boję się myśleć o tej płycie w kategoriach europejskich bo  mi się śmiać chce, "na Polskę bardzo dobra płyta" , jak widać polakom do szczęście niewiele potrzeba.
Drażnią mnie w tle beatu dzwięki rodem z "fruity loopa"  , do tego Fish ,który  wykonuje buzią zabieg który trudno określić, on wylicza ?? bo to dokładnie brzmi jak wyliczanka w przedszkolu, Fisz prekursorem
"Wyliczanko-rapu"  , niebawem nie będzie wojen na rymy tylko " wyzwiska na wyliczanki".
Uważałem Fisza za jednego z poważniejszych artystów w Polsce, myliłem się, bo ta płyta pokazała że jego potencjał i pomysły definitywnie się skończyły, dodam jeszcze że trzeba być totalnym idiotą żeby uznać ten twór "płyta roku" tak jak często się to dzieje na  portalach muzycznych , można ją oczywiście kupić i zastosować w inny sposób, np z takiej płyty zrobić balkonowy odstraszacz gołębi żeby nie srały na kafelki, albo otworzyć nią piwo,

1, 2 , 3, Tap-cza-ny...

poniedziałek, 8 grudnia 2008

The Go Find - Stars on the wall

Mam wiele płyt do których wracam na okrągło, czuję się jak płotka złowiona na wielkim sentymentalnym połowie, z jednej strony jest to miłe, ale z drugiej smutne bo mam wrażenie że rok w rok budzę się w tym samym miejscu, moja twarz wygląda tak samo, lustro brudne jak zawsze,tylko jakoś dziwnie mam ręce pomarszczone.
Na zimowe dnie które zazwyczaj kończą się dosyć szybko, na spacery czy nawet patrzenie się w okno, bratnią duszą mogą być koledzy z The go find, koledzy bardzo ciepli i wyrozumiali

Stars on the wall to kojąca propozycja na dobijający okres pełen huśtawek emocjonalnych i rozterek wszelakiego rodzaju, zwodzić was na pewno będzie bardzo delikatny głos wokalisty , ale skoro mnie on nie przeszkadza, wam tym bardziej nie powinien. Mocną stroną tego krążka jest spora dawka łagodnych elektronicznych dzwięków połączonych z przyjemnymi dla ucha gitarowymi wstawkami ,na pierwszy rzut ucha dosyć naiwnymi, błahymi i lekkimi, ale nie mowa tutaj o czymś iście diabelskim jeśli chodzi o muzyczne kompozycje, tylko łagodne pioseneczki, które bez oporu przejdą przez ucho i nie koniecznie zostaną  zapomniane, uwierzcie że tak się nie stanie.Ten krążek to mała popowa odskocznia, zrelaksujmy się, napijmy czegoś gorącego, np "kakała" i podumajmy sobie, czy św mikołaj istnieje, co mi przyniesie, i czy Bożenka doda mnie do znajomych na naszej klasie.
 


Tapczan


poniedziałek, 24 listopada 2008

Co nieco o metalu

Tak, Twoja interpretacja jest właściwa...




Szadi

niedziela, 23 listopada 2008

Caravan Palace

Zakochałem się ostatnio. I to bezgranicznie. To uczucie odjęło mi lat do tego stopnia, że placzę po nocach z myślą, iż moja wielka miłość nie jest nawet świadoma mojej egzystencji. Takim moim Bravo'owym Billim z Tokyo Hotel jest Colotis Zoe. Kocham ją za to jej głos, za jej urodę, za jej ruchy, za jej zatkany palcami nos i styl ubierania się. I za to, że śpiewa w Caravan Palace, zespole będącym najlepszym dowodem na to, że MySpace jest nie tylko rejestrem ludzi zarażonych lansem ale i niewyczeprującą się kopalnią: a)dobrej, b)bardzo dobrej, c) wspaniałej muzyki. Zoe mieszka w odpowiedzi C.
Gęsty bicior dyskotekowy kojarzył mi się do tej pory tylko dwuznacznie-źle. Albo Madonna wymachuje celulitisem przed kamerą, albo łyse pały robią patrol autem taty po osiedlu. A tu nagle Colotis, pokazała mi, że ten bit ma w drugie dno, że da sie go wykorzystać, że on ma w sobie potencjał. Oglądaliscie ten musical Chicago? Ja też nie, ale słyszałem jakies tam melodyki z niego i wyobraźcie sobie że do tego całego skrzypeczko-chórko-sexo-klarnetowego mixu 1930 dodamy gęsty-elo-mocny-bass bit 2000. Przyprawmy to gracją, lekką elektroniką i hisotrycznymi strojami, posypmy francuzkim pochodzeniem, zapijmy to marsyliańskim winem a otrzymamy ucztę bardziej niż królewską. I nim się obejrzycie, główka będzie chodzić w górę i w dół. Panie i panowie, oto nowy gatunek muzyczny: electro swing! Delektować się do woli... ale Colotis zostawcie dla mnie <3
$zAd!

sobota, 15 listopada 2008

Pustki - Koniec kryzysu

Polska muzyka to pustki, dosłownie i w przenośni, mało kto wie jak brzmi Polska muzyka, i czy Polska muzyka w ogóle istnieje, a jeśli istnieje to jak długo i jaki ma kolor..szary ?
Koniec kryzysu brzmi jak wybawienie, odrodzenie wręcz, kryzysu już nie ma, nadeszły pustki
Fenomen Pustek polega na  skromności, koncertowali za granicą nie raz nie dwa, i o dziwo się tym nie chwalili, nie mówiąc tutaj o chłopakach z Myslovitz którzy znieśli fioletowe jajo z radości że mogli zagrać na ziemi obcej , Pustkami nie targają wiatry zachodu, wiatry urodzaju, grają tutaj, grają swoje, chwała im za to .
Koniec kryzysu to kawał dobrej roboty, i pod względem muzycznym i tekstowym co graniczy w przypadku polaków z cudem,pustki to zespół który wie czym jest sztuka i wie jak nią operować,teksty śpiewane Stanisława Wyspiańskiego ku wielkiemu zaskoczeniu wyszły wyśmienicie, oddana cała ekspresja, nastrój, Pustki to kultura w dobie kiczu, obok której nie można przejść obojętnie.
Dla dociekliwych nie małe zaskoczenie odnośnie samej piosenki "Koniec kryzysu" , otóż została ona wydana na składance upamiętniającej "Joy Division" , zbudowana na bazie "Passover" opowiadająca o  beznadziei egzystencjalnej i samotności, oddająca w pełni klimat wersji pierwotnej, z całego grona artystów jako jedyni nagrali "swoją" piosenkę
Koniec kryzysu nastał, dzięki tej płycie,"Awarii" nie było.

Tapczan






czwartek, 13 listopada 2008

citizen Cope -The Clarence Greenwood Recordings

Jest naiwnie, jest nijak.
Fałsz tej płyty bije na kolana, leje nas po żebrach, kuje palcami po oczach.
Dziwna moda się zrodziła , nagle każdy chce grać pseudo funka, pseudo jamajkę, pseudo rap, nietrafny zabieg.
Ale trafny dla przeciętnego słuchacza, który skupia się na  ładnym refreniku, i żeby pan który śpiewa miał ładne ząbki i ładne oczka, reszta się nie liczy , tutaj nie gra żadnej roli  przekaz, prawdziwośc, nie liczą się uczucia,w taki sposob napędzie sie machine która nabiera rozmachu, i nabiera rozmachu na tyle na ile jej pozwalamy, a niestety pozwalamy, nawet nieświadomie.
Słuchając tej płyty czułem się jak by mnie ktoś gwałcił, katował, zmuszał do picia mleka, robiło mi się mdło , a na koniec zwymiotowałem.
Jeśli preferujecie hiciory rodem z MTV w stylu "Dido" ( nie myllić z Dildo ) pomieszane z "Shagim" to zachęcam.

Tapczanek aka Andrzej aka Ja



sobota, 8 listopada 2008

Maria Peszek- Maria awaria

Pamiętam jak dziś dzień, gdy odpaliłem Miastomanie. Ta sielanka, zabawa słowem, dźwiękiem, głosem, i to z Polski! Nie! To niemożliwe! Zauroczyłem się w tej muzyce na długo a do Peszkowej przyczepiłem karteczkę " przedstawicielka najwyższej klasy muzycznej w Polsce- więcej takich proszę". A nowa płyta ma tytuł Maria Awaria i ten tytuł tu pasuje jak mało kiedy.
Na Miastomanii była taka piosenka: "Nie mam czasu na seks". To było coś! Polskie usta śpiewają o seksie tak bezpośrednio, tak prosto. Zabieg genialny, biorąc pod uwagę zacofanie polskiej mentalności do spraw intymnych. Wreszcie ktoś się przełamał. Oprócz tego, Miastomiania grzeszyła naprawdę wyśmienitą stroną muzyczną, wszystkie gitary, kontrabasy cymbałki, organki były nagrane tak spontanicznie, że aż cudownie. Chcąc nagrać nową płytę, do studia muzycy weszli Ci sami, z tym samym dobrym pomysłem w głowie. Niestety w głowie Marysi wchodzącej do studia nie było już tak dobrego materiału jaki był tam kiedyś. Pani Marii zachciało się śpiewać o seksie. Tylko o seksie. O napletkach, owłosieniach łonowych i miłości oralnej. Pomysł- prawie ciekawy. Zrealizowanie- prawie udane. Prawie przez duże „P”. Awaria to wyśmienity przykład tego, że tekst na płycie jest równie ważny jak melodia. Bo gdyby Marysia zaśpiewała tu np. teksty ze starej płyty, wszystko było by super. Gdyby dała ( no niech przeboleje) nawet 3,4 piosenki o seksie, wszystko byłoby super. Ale ja odpalam płytę, kawałek HUJawiak i słyszę ” Poliż mnie, i'm polish, (…) Puk puk, fuck fuck, fuck you, how do you do?” What the fuck? Ani to śmieszne, ani erotyczne, ani nie jest to szczytem poezji śpiewanej. Choćby potem miała zaśpiewać nawet Bjork, utwór jest dla mnie przegrany. Czemu? Bo takie „rymy” mogą sobie pisać na ławce gimnazjaliści z nudów a nie szanowany muzyk z najwyższej półki. Sokół i Pono z dobrego rapu przerzucili się na „brać Cię w aucie”, Peszkowa na napletki. Tym sposobem została niedawno zrównana w ankiecie z Dodą, z zapytaniem która z nich to większa skandalistka. Czy o to chodziło? Wątpię…


Szadi_penis

środa, 5 listopada 2008

Animal Collective - Water Curses

Zwierzęca kolektywa, dziwne zestawienie , Truskawkowym dżemem już w twarz dostałem i do teraz się wycieram , dalej się jakoś dziwnie kleje i czuję dosyć nieswojo.
Water Curses i pytanie co tym razem , utopią mnie ?.
Te 4 propozycje Pandy B. i kolegów to podróż w stylu "Steve Zissou" w żółtym podwodnym statku , kiedy to powoli podziwiamy wszystko co przepływa obok nas aż z zachwytu spada nam czerwona czapeczka, chcemy się posunać trochę dalej i wskoczyć w głąb i obcować z podwodnymi stworzeniami, i nigdy tej przygody nie kończyć.
Ale kończymy , i to po 17 minutach.

Tapczan

poniedziałek, 3 listopada 2008

Jefferson Airplane - Surrealistic Pillow

Goniłeś kiedyś królika ? na dodatek białego ? , pewnie nie raz nie dwa,królika goniła nawet Alicja i to przez niego się tak wkopała. Biały królik to synonim tragizmu ,pewna beznadziejna prawidłowość, mogło by się nawet wydawać że droga bez wyjścia i bez końca.
Surrealistic Pillow to pozcja obowiązkowa, jej magia polega na niesamowitym odczuciu słuchania, mogło by się wydawać że coś wpędza nas w wir, jakbyśmy lizali "zappa" oczyma a nie językiem, scenariusz przeciętnego hednonisty lat 60 , fioletowo niebieskie chodniki, i czerwony dym do okoła nas, topiące sie zegarki symbolizujące aczasowość,do okoła mnie rosną niebieskie grzyby, dlaczego wszyscy się smieją ? i chodzą do góry nogami ? .Ta płyta powstała po części poprzez inspiracje "Alicji w krainie czarów" i to dodaje tej płycie neisamowitego smaku, psychodeliczność tej płyty jest zabójcza, przytulmy sie do naszej surrealistycznej poduszki dajmy sie ponieść naszej fantazji, nie bójmy się wpaść do króliczej nory, a rano powtórzmy sobie " że to był tylko sen"

Tapczan

niedziela, 2 listopada 2008

Jazz Liberatorz- Clin d'oeil

Nie jestem wielkim fanem rapu, ale miewam takie momenty że po niego sięgam a kiedy już sięgam, musi to być co naprawdę wytrawnego, z najwyższej pólki. Takim własnie wysoko-półkowym produktem jest Clin d'oeil.
Jazzlibz to trio pochodzące z Francji a ich główną inpsiracją w świecie rapu jest jazz- i to jest w tej płycie najlepsze! Co więcej cała płyta jest pewnego rodzaju pokłonem, oddanym w stronę jazzu, jego najwiekszych przedstawicieli. I tak na płycie prócz dobrych kawałków rapowych z jazzowym samplem, znajdziemy instrumentale ( tą płytę warto przesłuchać dla samego intra- jest mistrzowskie!) czy pewnego rodzaju interlude'y w których różni muzycy wypowiadają się na temat jazzu. A są to wypowiedzi naprawdę ciekawe, szczere, takie ciepłe, aż się chce człowiekowi zaraz odpalić jakiegoś Miles'a Davis'a :) Jak to bywa na rap płytach jest tu gości tyle co piosenek. I tak śpiewają panowie ( Asheru, Fatlip, Tableek) i panie (Apani B Fly Emcee, Lizz Fields, Stacy Epps). Cały rap na tej płycie to eleganckie utwory z eleganckimi tekstami i eleganckim bitem. Nie ma chrypy i dziwek.
Więc nie ważne czy lubisz rap czy nie, to jest płyta dla każdego, bo jest naprawdę dooooobra! (argument najwższej klasy). Yo



Szadi

niedziela, 28 września 2008

Kiedyś...a dziś





Wszystko co stare jest dobre, stare auta, stare wino, nawet ser jak jest spleśniały to jest podobno lepszy, jedni nawet wolą starsze kobiety... ale to ich sprawa.
Z muzyką jest tak samo, z pewnym czasem artyści zaczynają być doceniani bardziej niż kiedyś, nowe pokolenia odkrywają na nowo zakurzone winyle rodziców, dowiadują się jak to kiedyś wyglądały koncerty, i ile heroiny i alkoholu potrafili w siebie zaaplikować muzycy i co najlepsze, wyjść na scenę i zaśpiewać.
Wszystko wygląda na pozór ładnie, ale do czasu.
Praktycznie ciągle słyszymy nowinki o reaktywacji kogoś , nie mówię tutaj o The Police bo ci panowie dla pieniążków zrobią wszystko,ale Led Zeppelin, Velvet Underground,The Stooges, i The Doors ale pod inna nazwa "the Doors of 21 Century", pytanie tylko..poco to ?
Ray Manzarek z Kriegerem znaleźli pana z The Cult, zapuścili mu włosy, troszkę je podkręcili i ubrali w koszule i obcisłe gatki, na szczęście nie w skórzane.
Zaplanowali trasę koncertową, nawet zawitali do polski, po 30 latach w Końcu ogarnęli wzrokiem jak wygląda kraina skąd pochodzą ich przodkowie, ale sporo nie zobaczyli bo warszawa się nie liczy.
Koncerty wyglądały tak jak szacowne 30 lat temu, a przynajmniej miały przypominać, dywanik, mikrofon syntezator, mala sala i mrok. Brakowało pijaństwa Jima, rozrób na koncercie, spontaniczności.
Przeszłości nigdy się nie odwzoruje, młodość też ma się tylko jedną, nie wiem jak inni, ale ja szczerze mówiąc nie poszedł bym na tego typu koncert, na koncert moich idoli którymi niewątpliwie są The doors , mam ich dobry obraz w pamięci, jak byli młodzi i pełni energii, nie chciał bym na nich patrzeć dzisiaj, tutaj już nie ma magii, nie ma tego głosu Jima, cały urok polega na ponadczasowości o której tak wielce mówili a teraz się z tego nie wywiązują.
W magazynie "Teraz Rock" pewien pan pisał że ten koncert w Polsce wypadł "nieźle" pytanie tylko pod jakim kątem wypadł nieźle, organizacji ? nagłośnienia ? czy może fajnie grali ? z tego co mogłem zobaczyć to wyglądało dość żenująco, zrobiło mi się naprawdę smutno.
Jak już wspominałem lider The Cult za wszelka cenę chce być jak Morrison, i to jest naprawdę żenujące, "Teraz Rock" stwierdził ze Głos Iana przypominał Morrisona i ze piosenki brzmiały podobnie. Zaimponował mi jedynie Paul Densmore, perkusista oryginalnych Doorsów, jako jedyny potępił pomysł Manzarka i jako jedyny uznał ten pomysł za idiotyczny i miał racje, dlatego ze kult Jima żyje, nie trzeba na siłę przypominać o swoim istnieniu, to tylko pogarsza sprawę, ta sytuacja jest o tyle dziwna ze Morrison nie bardzo przepadał za Densmorem.
Tak wiec nie pozostaje nic innego jak pszukiwac sobowtórów Hendrixa, Joplin i Briana Jonesa, ładnie ich ubierzmy, i zróbmy show, tak jak 30 lat temu .The Doors byli mięsożercami w epoce wegetariańskiego rocka, szamanizm Jima, i ciepło Południa, takich ich chce pamiętać.


Tapczan

czwartek, 25 września 2008

Takie tam # 1

  • Radiohead ogłosili, że pracoują nad nowym albumem! Co więcej, stwierdzili, że dawno tak dobrze się im nie tworzyło i pracowało i pisało i woooww! Podobną nowinkę ogłosili także Gorillaz, zaprzeczając przy okazji wszelkie plotki o rozpadzie grupy. Płyta ma się pojawić na Marzec' 09. Tylko czekać pozostaje!

  • HEY rozpoczyna tour 'bez prądu', czyli będą brzmieć jak na płycie "MTV Unplagged" a zatem wyśmienice. Sprawdzać, zaznaczać w kalandarzu i widzimy się w Maximum pod koniec listopada :)

29 listopada - Łódź, Wytwórnia Toya Studios,

30 listopada - Kraków, Audytorium Maximum UJ

1 grudnia - Poznań, Aula Mickiewicza

7 grudnia - Warszawa, Sala Kongresowa

9 grudnia - Gdańsk, Filharmonia Bałtycka

3 grudnia - Zabrze, DMiT

15 grudnia - Wrocław, Teatr Capitol

  • Marysia Peszek wydała sobie nowa płytkę. Przesłuchałem tylko raz, ale wstępnie mogę rzec, że "Maria-Awaria" to krążek pozytywnie zboczony, bardziej zwariowany i jak najbardziej godny przesłuchania. Tacy ludzie ratują polską scenę muzyczną. Buy and enjoy!

  • Wyszła także nowa płyta bardzo ciekawego zespołu z SanFrancisco: Halou. Narazie jej nie posiadam, dlatego odsyłam do stronki, a szczególnie do kawałka "Seabright"

  • Na koniec dziele się piosenką pana pt. M.Ward, o którym nie wiem czemu napisałem kiedyś bardzo mało, mimo że jego muzyka naprawdę trafia w moje serce jak mało która. Odpokutuje w swoim czasie.

Szadi

piątek, 19 września 2008

The Herbaliser - Same As it Never Was





Zaczyna się dziwacznie, czujemy na plecach dreszcz i powiew słuchowej klaustrofobii, lekki niepokój , a nawet uczucie terapii na której dziwna postać powtarza nam w kółko to samo pytanie, zaczynamy sie pocić chcemy ucieć.
Tak się właśnie zaczyna tytułowa pozycja ''Same as it never comes" jest to na tyle dziwne że od uczucia zagubienia przechodzimy do poczucia euforii, kolejny przykład jak prosto można manipulowac i to bez potrzeby machania zegarkiem przed naszymi oczami.
Herbaliser to dwóch panów, kolegów, prekursorzy hip hopu w Wlk Brytanii, tylko żeby tutaj nikt nie pomylił pojęć bo to co tworzy teraz Jake Wherry i Ollie Teeba szeroko wykracza ponad płytkie horyzonty hip hopu, to tak w ramach sprostowania, są oni także jedną z głównych postaci wytwórni Ninja tune o której już nie raz wspominałem a warto to wspominać na okrągło.
Płyta , powiem na wstępie , jest całkiem inna niż poprzednie, przedewszystkim z 2 czlonków zrobilo sie 5, mała orkiestra, mniej sampli, więcej śpiewu, więcej melodii, więcej uczucia, więcej atmosfery , więcej słońca.
Bałem się rozczarowania, tak jak w wypadku nowej płyty Nightmares on wax, bałem się że ten pomysł może nie wypalić, bo oczywiste że nikt nie pobije Days to come bonoba, ale być może ktoś pokaże że można i da sie nagrać płytę inną niż milion innych, płytę z mnóstwem pomysłów, płytę ze smakiem, płytę naprawde kolorową, gdzie nr od 1 do 12 wprawia nas w inny nastrój, Samba, funk, nu jazz, i nawet dobry rap, wszystko na swoim miejscu.
Lubie czuć że artysta nagrał materiał w 100% taki jaki nagrać chciał, i uwieżcie, to słychać.


Tapczan


Iowa Super Soccer- Lullabies to keep your eyes closed

Polska wreszcie, jakieś 3 lata po tym jak na świat ogarnęła wielka fala indie-boom, zaczyna sie ogarniać i sama wydawać jakieś gównianie sztuczne indie bandy, same nie wiedzące kim do końca są i co mają grać. Pod prąd tym wszystkim Rentonom czy OutOfTune'om, płynie sobie spokojnie IowaSuperSoccer, pokazując że nagrywanie pod potrzeby kraju to stanięcie w jednym rzędzie z Feel'em.
ISC to kwintet z Mysłowic, który podbije wasze serca melancholijnymi kawałkami z akustykiem w roli głównej. Do tego dochodzą delikatne wiolonczelki, skrzypeczki i harmonijki, za mikrofonem zaś stoi pani Natalia i pan Michał. Podcza gdy Michał śpiewać nie do końca umie, Natalia robi to wyśmienice przez co wspaniale się uzupełniają, co daje bardzo miły dla ucha efekt w stylu Porter/Lipnicka, ale ISC i oni to dwie rózne bajki, oczywiście. Śpiewając o miłości, posługują się niestety tylko językiem angielskim. Szkoda, bo nie wierze, ze nie zmieściłaby się choć jedna z polskm tekstem. Nie zmienia to jednak faktu, ze płyta jest poruszająca i wierzyć się nie chce ze tak dobry materiał powstał w naszym kraju. Owacje na stojąco należą się tez za to, że Iowa nie wstydzi się grać muzyki spokojnej, mówięcej "nie" całemu temu mainstream'owemy syfowi. Martwi mnie tylko to czy Polska jest gotowa na taką muzykę, bo od tego zależy przyszłość formacji. Oby...

Szadi

niedziela, 14 września 2008

Late of The Pier - Fantasy Black Chanel


Plastik, kojarzy się z tandetą, czymś mało trwałym ,trudnym w utylizacji, wchodzącym w dziwne reakcje chemiczne, i śmierdzi przy spalaniu, dodatkowo dym jest drażniący na oczy, kapiąc może cos podpalic, czyli jak by nie patrzeć wiecej złego niz dobrego, ale i tutaj sa jego dobre strony bo plastik tak czy siak ma zastosowanie wszedzie i to w każdej dziedzinie, np klocki Lego.
Dlaczego mówie o plastiku ? bo plastik czuje tutaj, słuchajac tej płyty, i tak doskonale sie miesza i zmienia konsystęcje , kolor, zapach i nawet dym nie piecze w śluzówke.
Grajki z Late of the pier albo dobrymi chemikami , łaczą klasyczną tandete disco z dobrym rockendrollem, i to to w taki sposob ze albo nam tutaj nóżka poskacze albo paluszek polata, albo wstaniemy i zaczniemy udawac atak epilepsjii .
Najbardziej podobają mi się same początki piosenek, wstęp w stylu Last Christmas zespołu Wham, lekkie rozluźnienie a nagle gitara ala Led Zeppelin, sczerze mówiąc ta płyta pokazuje nam ze nawet tandete da sie jakos zutylizowac, ze disco też może byc na swój sposób dobre.
Jest też pare moim zdaniem felerów , felerem jest niewątpliwie zabardzo piszczący i sapiący głos wokalisty który w pewnych momętach robi sie niesmaczny, kolejna sprawa to niezbyt udane urozmaicenia w tepie, zmiana melodii która nie pasuje i gryzie sie, utwór psuje sie poprzez takie nieudolne rozwiązania.
Nie wiem dlaczego sporo ludzi wrzuca Late of the pier do jednego wora z Klaxons, czy Metronomy, jak dla mnei to obraza dla nich i napewno spora część ludzi niepodejdzie do nich powaznie widząc takie porównanie.
Tak czy siak ja tą płyte polecam i to całkiem serio.

Tapczan

piątek, 5 września 2008

Fleet Foxes- Fleet foxes

Dawno, naprawdę dawno nie byłem tak zafascynowany, pochłonięty jakąś nową płytą. Dawno żadnej tak często nie słuchałem, bo aż parę razy dziennie. Oto Fleet Foxes, znakomity debiut prosto z Seattle. Zgarniają same wysokie noty wśród NME, The Times, Guardian; nominowani są do płyty roku 2008. Ale wszystko po koleji.
Fleet Foxes to piątka +/- dwudziestolatków, którzy przechadzając się w roku 1930 po stepach, niedaleko swojego małego amerykańskiego miasteczka, wpadli w wir czasoprzestrzenny i wylądowali w naszych czasach. Wszyscy noszą zatem stare swetry i koszule, dłuższe włosy, długie brody, uwielbiają grać na pianinach, gitarach, mandolinach itp. i oczywiście śpiewać. I śpiew jest tu najmocniejsza stroną. Ciężko dziś o naprawdę dobry, mocny, niefałszujący wokal męski. A tu mamy takich aż 5. W piosenkach wszechobecna jest harmonia. Najczęściej oczywiście słyszymy frontmana czyli Robina Pecknolda, ale całe 40min nieodstepują od niego koledzy, tworząc chórki, harmonie, dueciki i inne ciekawe zabiegi. I wcale nie brzmi to jak jakieś kościelne przyśpiewki. Słuchając FleetFoxes, wyraźnie czuć, że wokalnie chłopcy czują sie naprawdę pewnie i są świadomi tego, że naprawde umieją śpiewać.
Cała płyta przenosi nas do czasów, z których lisy przybili. Lata trzydzieste, północna Ameryka, małe miasteczka, noce spędzone przy ognisku pod gołym niebem, kilkudniowe wyprawy po dziczy. Skromni muzycy, w swoich bardzo osobistych tekstach śpiewają o rodzinie i przyjaciołach, wplatając we wszystko zachody słońca, dziką przyrodę, domy na farmie i wszystko co może się z tym kojarzyć.
Niskie zatem pokłony proszę. Chłopaki nagrali płytę skromnie, w domowych warunkach, zero elektroniki, standardowe insrumenty, proste ale jakże przyjemne dla ucha melodie, nie bawią się w gwiazdy, czysta pasja i oddanie. Czego chcieć więcej. Pozostaje słuchać, zachwycać się FleetFoxes i czekać na nową płytę i... (tu powieniem napisać:"modlić się by sukces im do głów nie strzelił" ale jestem pewien że tak nie będzie) i słuchać i tyle! Oh Lord, Amen!



Szadi

wtorek, 2 września 2008

Max Richter- The blue notebooks

"Februrary the tenth, Sunday- noise...peace..."

Zastanawialiście sie kiedyś może wyglądać muzyka klasyczna XXI wieku? Max Richter to niemiecki kompozytor, pianista, który połączył tradycyjne dla muzyki klasycznej instrumenty z lekką, ale jakże wyszukaną elektroniką, dając w ten sposób odpowiedź na pytanie, bedące pierwszym zdaniem tej notatki. Niebieskie Notatniki nazwałbym neo-klasycznym minimalem. Mimo, że utwory są mało skomplikowane, bez jakiegoś szczególnego przesytu dźwiękowego, to całościowo tworzą coś niesamowitego. Wśród nostalgicznych duetów pianino-wiolonczelowych, uda się nam wychwycić śpiew ptaka, dźwięk pociągu albo samochodu a w niektóre utowry sprytnie została wpleciona recytacja wybranych fragmentów poezji Kawki i Miłosza (tak, tego Miłosza!) przez aktorkę Tildę Swindon na tle dźwieków maszyny do pisania. Biorąc wszystko do kupy mamy tu genialną płytę gdzie minimalnie użyte pianino, wiolonczela czy harfa połączone z subtelną, delikatną elektroniką, budują paradokslanie przyjemną atmosferę nostalgii i niepokoju. Malowanie dźwiekiem, odłączenie duszy od ciała, odłączenie ciała od świata. Zamknijcie zatem oczy i puście The Blue notebooks w pierwszy jesienny wieczór, który nadejdzie już niebawem...nie pożałujecie.

Szadi

poniedziałek, 1 września 2008

Kaki King -Dreaming of Revange


Ta płyta wpadła mi w ręce stosunkowo dawno temu, tylko nie potrafiłem jej odebrać odpowiednio poważnie, szczerze mówiąc wakacyjna aura sprzyja raczej myśleniu dość małostkowym i nikt nie chce zastrzyku smutki z gruba igłą po której parę dni będziemy chodzić dość obolali.
Ale z okazji takiej ze mamy wrzesien, miesiąc niezbyt lubiany w szczególnosci przez tych poniżej kryteriów zakupu alkoholu czy tytoniu , to pozwole sobie napisac pare słów o tej płycie, bo naprawde warto.
Kaki King , bo tak o dziwo brzmi jej prawdziwe imię i nazwisko , wydała płytę naprawdę sentymentalną, i nie trzeba tutaj władać biegłością języka angielskiego aby się o tym przekonać , bo to płyta w większości instrumentalna, płyty instrumentalne mają to do siebie ze są dość monotonne, tutaj na szczęście takiej sytuacji nie ma, bo płyta urozmaicona jest głosem pani King, aż smutne ze tak mało jej głosu, nie dość ze babka doskonale gra na instrumentach to na dodatek posiada piękny głos, to też czyni ta płytę wyjątkową.
Warto tez wspomniec o samym nagraniu płyty, bo nie powstała ona w porofesionalnym studio, gdzie miliony ludzi pracowało nad dzwiękiem, makijażem, dobrym humorem ,płyta w 100% to koncepcja artysty który dobrze wie co ma do powiedzenia i wie jak jego pomysł ma byc zrealizowany przez samego siebie.
Nie ma sensu wymieniać tutaj po kolei pozycji , która moim zdaniem piosenka lepsza, która godna która godniejsza, cały krążek jest idealny, wybieranie nie ma tutaj sensu.
Dreaming of revange umili wam czas, być może zabije dobry humor, nie posłuchacie jej sobie przy obiedzie , ale to jest w tym najpiękniejsze.

niedziela, 31 sierpnia 2008

Sufjan Stevens - Seven Swans


W takich chwilach chciał bym spać w starym cadilaku, mieć kapelusik, słomę w buzi
dziurawe jeansy i śmierdzącą koszulkę, leżeć w polu kukurydzy, sam.
Hipokryta ? być może, ale to mało istotne, istotne jest to jak człowiek potrafi być manipulowany przez rzeczy na pierwszy rzut oka proste.
Sufjan, to imię odziedziczył od założyciela ponad religijnej organizacji subud, do której
należeli jego rodzice, Stevens po Farmerze.
Obecnie sufjan mieszka na brooklynie w nowym jorku w pobliżu kensington, jego brat jest
biegaczem maratońskim. kogo to interesuje ??
pewnie nikogo ale chodzi mi tutaj o jedno, o przedstawienie jednego z najbardziej cenionych twórców niezależnych jako normalnego człowieka, który ma wiele do powiedzenia, nie wstydzi sie potępienia, krytyki, nie wstydzi się po prostu normalności co dzisiaj jest odpowiedzią na
odwagę.
Płyta seven svans to nawiązanie do biblii, i napisana także w oparciu o biblie, banjo, gitara, fortepian, oboj i wibrafon i słowa "kochaj Bliźniego" nabiera tutaj innego wymiaru, ta płyta jest pełna refleksji, przemyśleń, spokoju i ciszy, wyrywa nas gdzieś gdzie nie ma nikogo, podświadomie podpowiada nam abyśmy odizolowali se chociaż na chwile, i powiem wam ze to działa, nie ma sensu zgrywać twardziela i udawać, po prostu trzeba posłuchać i powędrować
w zakątki czy to naszej wyobraźni czy miejsca które jest dla nas wyjątkowe, sentyment tej muzyki otwiera nam oczy i obmywa, po prostu cieszmy się życiem

Don Tapczan

piątek, 1 sierpnia 2008

Koncert: The Mars Volta w Stodole. 25.07.08



No i proszę. MarsVolta znowu przyjechała do Polski, promować swój nowy album The Bedlam in Goliath. Tym razem udało mi sie tego nie przeoczyć. Koncert odbył się w warszawskiej Stodole, słynącej z często zmaszcoznego nagłośnienia- nie inaczej było tym razem. Ale o tym zaraz.
Omar i przyjciele weszli na scenę z dwudziestominutowym opóźnieniem, ale kiedy tylko zaczęli grać, wszyscy już o tym zapomnieli. Rozpoczęli genialnie, bo od Goliath'a, bardzo energetycznego kawałka z nowej płyty, w sam raz na rozgrzanie publiczności mokrej od deszczu który zaatakował zanim otworzyli klub. Niestety już na początku wszyscy zauważyliśmy że jest problem z nagłośnieniem, który niestety nie został rozwiązany do samego końca. Gitary było słychać bardzo dobrze, w przeciwieństwie do sekcji dętej, pomagajek i klawiszów, które gdyby nie grały w ogóle nikt by tego niestety nie zauważył. Problemy były też z wokalem. Cedric choć ma potężna krzepę wokalną, ne podołal w przekrzywkiwaniu się z jednym wielkim chatoycznym zgrzytem jaki leciał z glośników. Nawet gdy mówił coś między utworami, było bardzo ciężko zrozumiany. Ale wróćmy do koncertu.
Wraz z początkiem koncertu, na aree między publicznością a sceną, weszli fotografowie, którzy szybko jednak zostali wyrzuceni przez samego Cedrica, jako że zasłaniali oni widok ludziom za sobą. Trawający na płycie 7 minut Goliath przedłużył się o jakieś 15min: jak zawsze muzycy pogrążyli się w głębokiej improwizacji, która zaprowadziła ich gdzieś daleko, poza świat goliatha, po to by nagle, niespodziewanie, znów wrócić i dokończyć utwór. Dalej chłopaki zagrały ( jak widać na załączonej powyżej playliście, która udało sie nam zdobyć, ale o tym za chwilę) Viscera Eyes z 3 płyty, Wax Simulcra i Ouroborous z nowej. Nastepnie nastąpił, moim zdaniem moment kulminacyjny, czyli Ilyena, ze wspaniałym wstępem i potęzna dawką energii. Tu znowu odbył się kilkunastominutowy jam gitarowo-perksuyjno-bassowy, który zakończył się słynnym z ich koncertów przejściem w Cygnusa. To było coś niesamowtiego. Niestety, w tym momencie jeszcze mocniej utkwiłem się w przekonaniu ze nowy perkusista kapeli- Thomas Armon Pridgen (lat 24!!!) nie do końca do kapeli pasuje. Jak najbardziej jest on cholernie utalentowanym muzykiem, ale nie ma poczucia kiedy trochę zwolnić, co w muzyce MarsVolty wbrew pozorm jest bardzo ważne. Kiedy przeszli do Cygnusa, Pridgen zdecydowanie uderzał za mocno i za szybko: do tego stopnia, że sam Omar, będący swoistego rodzaju szefem na scenie, odwrócił sie i kazał mu troche zwolnić. Po najdłuższym, bo chyba 35minutowym jamie z Cygnusa, chłopaki zagrali jedyny spokojny utwór na koncercie: The Widow. W sam raz, aby publiczność mogła chwilę odsapnąć po 6 ostrych kawałkach.
Jeszce długo przed koncertem słyszałem, że ma on trwać ok 3 godzin, więc jakże było olbrzymie moje zdziwienie gdy po zagraniu Aberinkuli muzycy podziękowali, rzucili pałeczki i kostki od gitar w tłum i zeszli- po niecałych dwóch godzinach grania. A że MarsVolta jest znana z tego, że bisów generlanie nie gra, byłem trochę załamany. Jeszcze bardziej się zdołowałem, gdy zobaczyłem zdobytą przez kolegę Adriana playlistę, na której widniały jeszcze dwie pozycje, które nie zostały zagrane. Na pociszenie udało się nam jeszcze zdobyć po kostce do gitary.
Tym sposobem zakończył się koncert, który mimo wszystko zaliczam do udanych. Zostaje tylko czekać do kolejnej wizyty Omara z chłopakami w Polsce i mieć nadzieje, że nagłośnienie i czas konceru będą lepsze. Z tego miejsca pragnę jeszcze pozdrowić Adriana, który poświęcił się i kosztem uderzenia od ochroniarza zdobył playliste :)
Na koniec, Ilyenka. Słabej jakości ale jest:






Szadi

środa, 23 lipca 2008

British Sea Power - Do you like rock music ?


"Du ju lajk rock music ? JES AJ DU, AJ LAJK" sobie pomyślałem, wiec sięgłem, sięgłem tak naprawde bez przekonania bo wszystko co związane z wyspami źle mi sie kojaży, rude włosy i piegi, deszcz, o muzyce nie wspomne, nawet siedząc w pubie i pijąc polskie piwo, napotacza sie Anglik, kroczy dumnie , ma piegi jest gruby, i go nie lubie, ale on jest ważny bo jest tym przysłowiowym angolem. Podobnie myślałem sobie po przesłuchaniu tego wielce rockowego dzieła, no wiec nie czarujmy sie ale rocka tu jest co kot nasra, ale sama duma anglików jeśli chodzi o trzymanie gitar jest wielka,pyszna, i bardzo zdradliwa, bo wiecie co ? tak naprawde to oni są słabi, słabi oczywiscie teraz, no bo kazdy szanuje i bierze pod uwage Clash, sex pistols, joy division i za to im wielkie dzieki, ale to było dawno, dzisiaj sytuacja ma sie całkiem inaczej.
Wracając do samej płyty, tak szczerze powiedziawszy, nie wiem co myśle, te przeszło 40 min grania były tak bezpłuciowe, tak maaaaało wyraziste, tak słabe, ze nie potrafie pozbierać myśli, ci panowie nie zabłysneli w moich oczach, i ta płyta jest dokładnie tym o czym mówiłem na początku, dokładnie dobijającym przykładem tego jak Angole moga być monotonni, bo ilez mozna słuchac podróbek travisa, oasisa, i kolejnych the chujów i the ciotów.

Tapczan

sobota, 5 lipca 2008

Music For The Lovers: czyli co puścić gdy jesteśmy we dwoje

Oto moje pięć propozycji, które udowodnią wam, jak bardzo muzyka moze spotęgować doznania i o niebo polepszyć atmosferę zbliżenia:



1. Diana Krall - From this moment on

Diana Krall to jazzowa mistrzyni. Numer jeden w kategorii kobiecy głos jazzowy- sex. Kazda jej piosenka, płyta, kazde jej kaszlnięcie działa jak afrodyzjak. Tutaj pozycja dowolna ( kazde jej dzieło jest równie mistrzowskie) ale na pewno obowiązkowa. Jak jestem przeciwnikiem "BestOf-ów" tak tutaj zezwalam na przesłuchanie nawet ich.


2. Gotan Project- Lunatico

Dzień w którym powstał Gotan Project powinno się odnotować w kalendarzu i należycie je świętować. Uważam ten zespół jako jeden z najlepszych, a dlatego że nie potrafię wskazać ani jednej kiepskiej piosenki przez nich nagranej. Dla niewtajemniczonych dodam, ze Gotan to trio które łączy argentyńskie tango i podobne klimaty z klubowym, bitem. Robią to jednak z tak ogromną gracją i tak wyczuciem, że trudno się im oprzeć. Tango jako taniec miłości zostaje wzbogacone na ich płytach o jeszcze większy erotyzm, dodajmy do tego intymność, przyciemnione światło i wieczór prawie udany :)


3. Hope Sandoval & The Warm Inventions- Bavarian Food Breed

To co piszę linijkę wyżej to projekt pani z Mazzy Star i pana z My Bloody Valentine ( tylko na Boga nie pomylcie tego z Bullet For My Valentine!). Hope to jeden z najpiękniejszych wokali kobiecych jakie słysałem. A cała płyta utrzymana jest w klimacie leniwego neofolku. Akustyczna gitara, jakieś cymbałki, pozytywka, nie za mocna perkusja no i cudowny, taki oddalony, głos pani Sandoval. Roztapiam sie przy tej płycie.


4. Anna Maria Jopek- Secret

Pani Ania to mistrzyni polskiego jazzu. Jest jedną z tych gwiazd które większą karierę robią za granicą niż w Polsce. Płyta Secret, zawiera pare coverów (Sting, NoDoubt) i utwory z poprzedniej płyty, tym razem jednak nagrane w pełni po angielsku, aby pokazać swój talent całemu światu. A jest czym się chwalić, bo Jopkowa to taka Polska Diana Krall. Spokojny, fortepianowo- gitarowy jazzik, o magicznych właściwościach relakasacyjno- odprężających. Pozycja obowiązkowa dla każdego Polaka, wątpiącego w muzyczne talenty, swojego kraju.



5. M.Ward- Transfiguration of Vincent

Ostatnia propozycja, ale wcale nie najgorsza, to płyta pana Matta Ward'a. Cały krążek to spokojna, leniwa folkowa podróż z akustykiem i butelką wina w ręku. Spokojne kompozycje, mające w sobie coś z piosenki francuzkiej i hiszpańskiej, przeplatają się z lekko ochrypniętym ale wspaniałym głosem, zasypiająego za mikrofonem Ward'a i jego gitarki akustycznej; co, podsumowując, daje naprawdę bardzo fajną płytę, zwłaszcza do połsuchania we dwójkę.


Czekam na wasze propozycje





dr Szadi

piątek, 27 czerwca 2008

Daedelus - fair weather friends


Daedelus , właściwie Alfred Darlington to kolejny wywrotowiec szyldu ninja Tune.
Twórczosci Alfreda nie zaszufladkuje sie i to jest w nim piękne, Cut'n paste, Broken Beats, a nawet Avant hip hop, brzmi całkiem inaczej i całkiem fajnie pod warunkiem ze wiemy co sie za tym kryje, tak wiece kryje sie spora dawka elektronicznego łomotu, łomotu na tyle sprecyzowanego ze miłego do odsłuchania i nawet do spokojnego pokiwania stopą czy palcem.
Biorąc pod uwagę poprzednie dokonania pana Alfreda to jest o czym pisać, pisać nie będe bo chce sie skupić na dokonaniach bardziej teraźniejszych , a jego teraźniejsza płytą jest Fair Weather Friends. Przyznam ze czekałem na te wypociny nie wiedząc ze wypocinami będą, miałem okazje posłuchać kawałka promującego płytę czyli właśnie tytułowe Fire Weather Friend i przyznam ze doznałem szoku, wiec byłem przygotowany na nie lada dobrą dawkę muzycznych sklejek i eksperymentów , ale sie przeliczyłem.
Istnieje pojęcie "Avant techno" czy po prostu techno dla tych bardziej wybrednych, ja oczywiście takiego pojęcia nie uznaje bo techno to techno, tak wiec niestety drogi Alfred poszedł w strone "Avant Techna" no bo inaczej tego nazwac nie można, co prawda nie jest to coś w stylu "kanikuł" ale czuć tutaj charakterystyczne Umc Umc Umc, ja tego nie kupuje, i to co zrobił mi sie poprostu nie podoba,Alfred na dzień dzisiejszy może podać ręke polskim gejom na paradzie równości z Jacykowem na czele i energicznie wykonywać nie bardzo skoordynowane ruchy ciała i czyścić nos z białych grudek. Tak wiec drogi Alfredzie..lubie cię, ale ogarnij się.


Tapczan

Jeszcze apropo nowego Coldplay'a :)




Czyżby plagiacik?

czwartek, 26 czerwca 2008

Coldplay- Viva la Vida


No i stało się. Coldplay wydał nową, długo oczekiwaną płytę- Viva la Vida. Kiedy przed premierą słyszałem, ze chłopakom zachciało się eksperymentować i te wszystkie obiecanki ze ten krażek będzie inny niz dotychczasowe, trochę się obawiałem- i słusznie...
Cóż za głupia mentalność ogarnęła umysł Chrisa Martina. Mam wrażenie że on jak i reszta zespołu cały czas wmawiali sobie, że trzeba koniecznie wprowadzić nowatorstwo niezależnie od tego co z tego wyjdzie. A wyszła kicha. Wielki zlepek brzmiących tak samo,czysto- plastikowo- popowych piosenek. Coldplay, który zawsze lubiałem i uważałem za zespół z dużym potencjałem, od czasów X&Y zaczął niebezpiecznie przechylać się w stronę radiowego popu, ale mimo wszystko zachowywał jeszcze jakąś klasę. Nie wiem co będą musieli nagrać w przyszłości, zebym przekonać mnie że nie stoczyli sie na tą kolorową stronę zupełnie. Większość piosenek brzmi jak muzyka "rdzennych indian" grających pod Bramą Floriańską w Krakowie. Do tego dochodzi gitarowy pogłos jak z U2 i jeszcze jakieś brzmienia afrykańskie. Litości. Nie czegoś takiego spodziewałem się, słysząc słowo "eksperyment" ze strony zespołu, który do tej pory wydawał same płyty- złote medale. Oczywiście, jest też parę "prawie" dobrych piosenek. Np. 42- zaczyna się mistrzowsko, rozkręca się mistrzowsko, a potem w 2:45 piosenka przechodzi w coś, co sprawia że aż mi łezka się w oku kręci... bynajmniej nie ze wzruszenia. Również tytułowe Viva la vida o prostej ale ciekawej kompozycji nie brzmi najgorzej. Kawałek, który natomiast naprawdę zasługuje na pochwałę, to instrumentalne Life in Technicolor / The Escapist, czyli intro/outro opierające się tej samej melodii, co robi w miarę miłe wrażenie po odsłuchiwaniu 45 minut muzycznej porazki.
Mimo wszystko- Niestety. Fabryka dobrej muzyki przestała działać, oby nie na zawsze. Jedynę co nam zostaje to wzdychać słuchając wcześniejszych płyt i modlić się, by panowie z Coldplay'a rzeczywiście dojrzeli i przestali się bawić w jakieś przymusowe eksperymenty i nagrali materiał na poziomie Parachutes...
Szadi

sobota, 14 czerwca 2008

Promise and the Monster- Transparent Knives

Gdzieś w północnej Skandynawii, pośród gęstych lasów i jezior polodowcowych ukryta jest magiczna kraina. W ciągu dnia jest to tylko kawałek lasu, krzaki, niczym nie wyrózniający sie krajobraz. Wieczorem jednak, wraz z pojawieniem się księżyca to miejsce zamienia się w tętniącą magią i tejemniczością krainę, pełną elfów, wróżek, baśniowych postaci i niewyjaśnionych zjawisk. Gdzieś pośród wszystkich tych stworzeń siedzi i śpiewa Billie Lindahl- pół człowiek pół elf, królowa tej krainy. Do brzmienia, jej magicznie brzmiącej, hipnotyzującej gitary wplątują się niezauważalnie dźwięki klawiszy, smyczków, cymbałków i dzwoneczków a to wszystko połączone z jej nadludzkim głosem sprawia, że każdy kto usłyszy te melodie, zostaje w krainie na dłużej i jeszcze nie raz tam wróci. Osobą która odkryła to fenomenalne zjawisko jest Jose Gonzales, który pokazał Billie całemu światu i zachęcił do odwiedzania tego cudownego miejsca. Któregoś wieczoru spróbowałem i nie żaluje ani trochę. Udajcie się w tą podróż i wy, naprawdę warto!




Szadi

środa, 4 czerwca 2008

Café del Mar


W 1980 roku, na Ibizie, pewien architekt przechadzając się po plaży miasteczka San Antonio bardzo zachwycił się tamtejszym zachodem słońca. Zachwycił się do tego stopnia, że postanowił wybudować na tej plaży pewnego rodzaju świątynie, oddającą cześć właśnie temu zachodowi słońca, które zdefiniował jako jedno z najbardziej fenomenalnych jakie widział na naszej planecie. Tym sposobem powstało Café del Mar- świątynio- kawaiarnia gdzie każdego dnia ludzie schodzą się by w miłej atmosferze, w wygodnym miejscu obejrzeć niesamowity zachdód słońca. Zjawiskiem zainterseowali się twóry muzyki- początkowo jazzmani i bluesmani, potem dj, twóry muzuki klubowej, wszelkiego chillout'u, downbeat'u czy triphopu. Zaczęli się oni zjeżdżać na rzeczoną Ibize i grać na żywo każdego wieczoru tak, by stworzyć jeszcze lepszą atmosferę towarzyszącą obserwowaniu słońca chowającego się za horyzntem. W ten sposób wkrótce zaczęły być wydawane składanki zawierające utwory relaksujące, spokojne, z lekkim bitem- takie kołysanki XXI wieku. Płyty te są nie tylko wspaniałym sposobem na totalne i skuteczne odprężenie się po całym dniu, ale i nieskończona kopalnią dobrej muzyki. W sumie dzięki Café del Mar poznałem Lamb, Goldfrapp czy Paco de Lucia.
A zatem odpalcie sobie któregoś ciężkiego dnia którąkolwiek płytę z tej serii, zgaście światło, napocznijcie zimne piwko, , zamknijcie oczy i włączcie swoją wyobraźnię... wierzcie mi- działa :)
Szadi

sobota, 31 maja 2008

Coldplay- Parachutes





Ja wiem, ze Coldplay to żadne odkrycie, temat obstukany. Zespół sławny na skalę światową, słyszymy w radiu, telewizji i MTV. Mają bombowe piosenki takie jak: The scientist, czy Politik. Ale chce napisać o nich, bo ta płyta uświadomiła mi kiedyś, kiedy byłem pozbawiony wszelkiego dostępu do mojej muzyki, że zjawisko "tęsknoty za muzyką" istnieje i w wspaniały sposób tą tęksnotę potem zaspokoiła. Do dziś pamiętam moment w który po raz pierwszy odpaliłem go na moim odtwarzaczu. Dosłownie od pierwszych sekund mnie zauroczył i trwale. Parachutes to pierwszy i definitywnie najlpeszy album panów z Londynu. Nie ma takich słów, żeby opisać ten album należycie. Jest to strzał emocji, nostalgii i wzruszenia prosto w serca, nie tylko dla ludzi wrażliwych na piękno. To album obowiązkowy- żeby się przekonać jaki potencjał mają (słysząc najnowszy singiel może powinienem powiedzieć- mieli?) chłopaki z Coldplay; żeby dostrzec prawdziwe piękno kryjące się nie tylko za hicorami Shiver czy Yellow, ale np. za mistrzowskim wręcz jazzowym Everything's not lost, psychodelicznym Spies, czy wzruszającym do łez, spokojnym Sparks. Nie wstydźmy się wrażliwości- słuchajmy Parachutes.



Szadi

piątek, 30 maja 2008

Red Sparowes - At the soundless dawn


Rock umarł , jak dla mnie , spoczywa we Francji koło Balzaca i Moliera, miał brodę, kapelusz, i lubiał pić, picie traktował jako kontynuacja tradycji, początkowo lubiał dziewczyny, dobrą zabawe, potem minipulował, wszczynał bunt,wszczynał go tak dobrze ze nadal sie buntują, ale już nie z taką częstotliwoscią. Za pojęciem Rock kryje sie wiele, pojęcie względne, o ile źle interpretowane może przysporzyć wielu problemów, już nie wspominając jakich, dla laika "dobrym Rockiem" jest Marylin Majson, dla tego bardziej ogarniętego The doors, dla zdezoriętowanych "Hary kryszna" The Beatles.
Postęp jaki jest kolosalny, ale oczywiście nie na korzyść rozwoju muzyki popularnej, przysparza więcej złego niż dobrego , co raz to drętwiejsze twarze uciaćkanych ukrywających sie za twardą miną gejów albo zbuntowanych 18-latków, który buntuje sie tak..ze po prostu nie je obiadu który mu naszykowała mama, wszystko zmierza ku czarnej dziurze, dlaczego ktoś chwali zespół który jest rasową podróbkę zespołu grającego 30 lat wcześniej ? dlaczego brakuje dzisiaj uczuć, tej magii, przecież muzyka rockowa kształtowała świadomość całej ludzkości, nawet prezydent Nixon nie dał rady w walce z nią, ona wychowała naszych dziadków, naszych ojców, przykre jest takie niedocenienie ogromu jej znaczenia. Red Sparowes to projekt ludzi na co dzień grających w całkiem innych kapelach, być może grają dla zabicia nudy, bo nic nie leci w TV, być może mają nam coś ważnego do przekazania, to ze rock jeszcze iskrzy , i iskrzyć będzie dzięki takim płytom

Tapczanek

niedziela, 25 maja 2008

Przepis na sukces


A oto i On-Kurt Donald Cobain. Wielki mistrz. Bóg. Geniusz. Ikona. Klęknijcie! To on przecież założył Nirvane- najgenialnijeszy zespół na świecie. To on napisał genialne"Smells like teen spirit". To on któregoś pięknego dnia zabarykadował się w domu i w genialny sposób strzelił sobie w łeb, zostawiając kochającą żone i dziecko. Ale to nic, oni zrozumieją. Tak jak my. Bo Kurt był geniuszem przecież. Spójrzcie ile na świecie jest koszulek z nim, plaktów, domowych ołtarzyków i ludzi którzy znają na pamięć "Smells like teen spirit" a ile umie to zagrac na gitarze!
Wiecie czemy Cobain jest sławnym panem bogiem, męczennikiem ze strzykawką heroiny na plecach? Bo fajnie i młodo umarł. A w zasadzie się zabił. A w zasadzie to nie wiadomo i to chodzi .Jakże rzeczywiście genialnym zabiegiem byłoby strzelenie sobie w łeb tak, żeby nikt nie widział. Tak, by powstało milion rozmyślań, czy aby na pewno samobójstwo, czy czasem ktoś go nie zabił (okropny musi byc los elektryka który znalazł jego ciało...). Gdyby Cobain w jakiś tam sposób nie zginął, skończyłby następująco: Kurt pokonał by swoje uzależnienie od heroiny, dostał by wielkiego oświecenia a następnie wytatuowałby sobie wielki krzyż na plecach i zaczynał śpiewać o Jezusie. Nirvana grałaby dalej, wydali jakies tam kolejne płyty, które w pewnym momencie zaczęłby by być gorsze jedna od drugiej. Któregoś słoneczengo dnia dwudziestego pierwszego wieku Kurt Cobain ogłosiłby chwilowe zawieszenie działalności The Nirvany, gdyż chciałby poświęcić troche czasu aktorstwu; wystąpiłby u boku tego iodtycznego aktora z "Poznaj mojego tatę", potem jeszcze jakiś gościnny udział w jury w programie "Jak oni jeżdżą na hulajnogach"("How do they ride on scooters"). Po drodze sprzedałby sie do reklamy MTV i naturalnie wziął rozwód z Courtney Love. Któregoś dnia weszlibysmy na Onet.pl i przeczytali, że Kurt Cobain wziął i umarł na raka prostaty. Ale jednak...
Gdyby Kurt umarł po bożemu nie było by dyskusji. Nie było by ołtarzyków na szafkach zbuntowanych nastolatek i takiej ilości koszulek na ulicy. Byłby zmarłym szanowanym muyzkiem, a nie herosem nawet dla ludzi znających tylko "Smells...". Oto przepis na sukces: trzeba umrzeć śmiercią tejemniczą, wplątać w to narkotyki i dużo pisać o śmierci w tekstach piosenek, tak by wszyscy się potem pukali w głowy " Jak my mogliśmy tego nie zauwazyć!?" i obarczać się winą, że nic nie zrobili.
Ok. Nie myślcie, że nie lubię Nirvany. Maja parę dobrych (tylko dobrych) piosenek. Jako riposte na ten post ktoś może napisać że Kurt przecież miał naprawdę dobrę teksty albo był świetnym gitarzystą (leworęcznym na dodatek!). Tak, niektóre teksty mu wyszły, ale nie jest to szczyt liryki śpiewanej, a gitarzystą wcale nie był takim dobrym.
Mimo wszystko szanuję Kurta bo był muzykiem. A muzyków trzeba szanować, czyż nie?
Szadi

czwartek, 22 maja 2008

Myslovitz- Skalary Mieczyki i Neonki


Oto druga twarz Myslovitz. Niezbadana, nieznana, tajemnicza. Po prawie dziesięciu latach dennego uderzania w gitary, pisaniu piosenek ABABCB o Peggy Brown, Peggy Sue czy innych Marylin Monroe, zespół postanowił (naczuczyli się?) totalnie otworzyć. Wypuścili na wolność coś czego zalążkiem dawno temu było genialne"Good day my angel". Zero ograniczeń, zero zasad, zero poprawek, czyste improwiazcje- tak sobie obiecywali w czasie sesji nagraniowej. I proszę- udało się . W jednym z wywiadów powiedzieli, że sytuacji typu "źle zagrałeś, powtórz to, to nie pasuje" nie było prawie w ogóle. I co z tego, że wydali na siebie wyrok ze strony połowy swoich fanów?! "Skalary..." było wielkim ryzykiem, które się oplaciło. Udowodnili, że Myslovitz to nie tylko Polski zespół od melodyjnych hitów a'la "Chłopcy", z dobrymi tekstami, jadący na britpopie. Udowodnili wszystkim, że są osobami z naprawdę ogromną wiedzą muzyczną, szerokimi horyzontami oraz zdolnościami godnymi pozazdroszczenia przez innych muzyków. Pokazali, że w dzisiejszych czasach, rządzonych przez komercję, da się stworzyć manifest wolności; da się stać obok... nie! Nie obok! NAD! tym wszystkim! I co najważnijesze moim zdaniem, pokazali nie tylko swoją dojrzałość, ale i też zainicjowali wielkie dorastanie wśród polskich fanów. Pokazali, że w Polsce "tak też się gra"; zaczęli nas, przyzwyczajać do tego, że muzyka może być z jajami, a nie, tylko, z fajnym refrenem.
Posłuchajcie "Skalary Mieczyki i Neonki", bo warto. Chociażby, po to żeby zobaczeć jakich mamy w Polsce zdolnych muzyków i nie mówie tu tylko o Rojku. Mówie tu też o Przemku Myszorze, Wojtku Powadze i braciach Jacku i Wojtku Kuderskich. Bo to oni kiedyś staną w szeregu z Kopernikiem, Miłoszem czy Curie.
Szadi

Blockhead - Uncle Tonys Coloring Book


Blockhead to pochodżący z Nowego Yorku artysta, procudent, dj, taki człek orkiestra, inspiracja hip hopem, ale to raczej "hip hop dla inteligentów" , bo to co tworzy szeroko wypływa poza granice tego zjawiska. Blockheada wydaje wytwórnia Ninja Tune, najlepsza wytwórnia muzyki alt elektro bla bla bla dla której między innymi nagrywa nasz Skalpel, sama przynależność do szyldu Ninja Tune mówi sama za siebie.
James Simon to pewnego rodzaju fenomen, indywidualny styl i odschool, zabawa samplami, efekt domino, mozaika dźwięków, ale tez ciemny zadymiony momentami wręcz brzmiący jak marsz żałobny styl dobija, ale tez rozwesela, i uśmiech na twarzy pojawia sie przy jego nowej propozycji
Uncle Tonys Coloring Book , jak twierdzi sam Simon, chciał taką płytę nagrać, i wielkie dzięki mu za to. Cały krążek to totalne przeciwieństwo jego 2 poprzednich płyt, aczkolwiek czuć tutaj charakterystyczne brzmienie perkusji czy tez zmiksowane zniekształcone dźwięki pseudo wokalu, jego uniwersalność i ekspresja jest porażająca, bawi sie brzmieniem i odbiorcą. Zmieszał on wszystko ze wszystkim, folk, country, disco ,jazz , funk , hip hop , nie zabrakło tutaj nawet inspiracją polskimi artystami , na "Music by Covelight" można było usłyszeć zlepki z Paktofoniki,tak tutaj Simon użył kilku sekundowy fragment hejnału z wieży mariackiej w "Cheery up you're not dead" . Taka kolorowa mentalna wycieczka do celu który sami sobie obierzecie.

Tapczan

środa, 14 maja 2008

Grammatik- światła miasta

...Szum wiatru. Jechaliście kiedyś autem przez miasto o 2, 3 w nocy? Puściutkie ulice, sygnalizacja mrugająca na pomarańczowo, resztki żywych istot i wspaniała cisza. "Światła miasta" to płyta oddające cześć takiemu zjawisku. Nigdy nie zagłębiałem się szczególnie w świat polskiego hiphopu, cała moja wiedza opiera sie na tej z czasów gimanzjum, szerokich spodniach i klasykach a'la PFK i K44. Wtedy też usłyszałem Elda i jego kumpli i zauroczyli mnie na tyle, że kupiłem ich całą płytę, oryginała. I choć było to osiem lat temu- do dziś nie żałuje. "Światła miasta" to przejaw nielada dojrzałości. Usłyszymy to w zarówno w tekstach jak i w podkładach. Nie ma tu ochrypniętej agresji, pustych tekstów o gangsterce i miażdżacego, wyniosłego bitu. Dominuje tu spokój, nocny klimat i nieustający "trzask" winyla. Czuć tu niesamoiwte wyczucie w doborze podkładów, a teksty do nich śpiewane są bardzo przemyślane, tematycznie spójne, budzące w człowieku życiowe refleksje. Płyta Grammatika, skromna ale z klasą, w świecie polskiego rapu postawiła poprzeczkę bardzo wysoko i z tego co wiem, do dziś mało kto ją przeskoczył. Nie ma sie co dziwić. Nie sądziłem, ze można to powiedzieć o płycie hiphopowej ale ten album jest naprawdę piekny. Szum wiatru...



Szadi

poniedziałek, 12 maja 2008

The Mars Volta- Frances the mute


Świat muzyki to takie łańcuszki. Jedni inspirują się muzyką z lat siedemdziesiątych, Ci z koleji inspirowali się czymś tam innym. Drudzy sięgają do jazzu, rapu, electro, przekształcają to, tworząc nowe pięcioczłonowe nazwy nowych pseudo gatunków muzycznych i tak w kółko Macieju. A ja czekam na dzień, a w zasadzie modlę się aby nigdy nie nastał, kiedy ktoś sięgnie do MarsVolty, bo to formacja, która jest jedyna w swoim rodzaju. Nie znam zespołu który ich kopiuje, naśladuje, który chociaż troche próbuje grać podobnie i dzięki Bogu.
Trzeci album Cedrica i Omara to krążek gdzie wszystkie utwory są ze sobą powiązane muzycznie i tekstowo, czyli to co ja lubię najbardziej. Największy ignorant wszelkich teorii muzycznych, gitarzysta - Omar Rodriguez postarał się aby ta płyta nie znudziła się nam ani na chwilę. Mamy tu nieprzewidywalne zwroty akcji, jazz, salse, ostre jak @#$%^&*! riffy, język hiszpański, trąbki i Frusciante'ego! To moc przez duże "M". Ten album to szmery i krzyki, gęsia skórka, orgazm i podziw. Prawie wszystkie, trwające ponad dziesięć minut utwory sprawiają, ze krązek to podróż ekskluzywną furą z czerwonym workiem na głowie. Nie widzimy gdzie jedziemy, czujemy strach, ale chcemy tu zostać, bo ciekawość bierze górę. Opłaca się. "Frances the mute" to płyta którą trzeba zaliczyć. Na świecie jest hip-hop, metal, electro i jest MarsVolta. Początek i koniec. Niepodrabialny geniusz. Mój nominant do muzycznego Oscara. Jeśli po dodaniu, że Cedric Bixler- Zavala to najlpeszy wokal męski jaki w życiu słyszałem (sic!), dalej nie jesteście przekonani do MarsVolty to ja idę strzelić sobie w łeb...
Szad!

Psapp - The only thing I Ever Wanted



Oto Psapp, Zabawki i zabawa nimi to ich główna domena, w końcu bez zabawek ich twórczośc nie nazywała by sie Psappem. Po pierwszym ich odsłuchaniu i zdania sobie sprawy z roli jakie odgrywają w ich muzyce zabawki zadawałem sobie pytanie "jak ? "
jak pajacyk czy miś znaleźiony gdzieś na strychu który wybełkocze jakieś dźwięki nadaje sens i rytm ich muzyce, widocznie może, a nawet musi.
Płyta jest nagrana z wielkim rozmachem , z wielką pasją, czuć to,czuć tez wielką inspiracje muzyków do "staroci" Psapp kojarzy mi sie przede wszystkim czymś znaleźionym na strychy, odkopanym w ziemi, czymś starym i zakurzonym, i ta prowizoryczna starość to ich największa domena, nie czuć tutaj tandety, cukierków , popu i tanich perfum, ta płyta to umiłowanie przeszłości z jednoczesnym naznaczeniem przyszłości.


Tapczan

Supergrass- Road to Rouen




Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Supergrass, nie wzbudzili we mnie jakiegoś konkretnego zachwytu. "Kolejni chłopcy z gitarami, lekko przestrojonymi i tradycyjnymi akordami; kolejny britpopek jakiego dużo ostatnimi czasy z tekstami o miłości szczęśliwej, nieszczęśliwej, zabawie nastolaktów, życiu sratatata"- myslałem sobie. Potem w moje ręce, nie pamiętam juz jak, dostal się album "Road to Rouen". Jak to możliwe, ze zrobili aż taki progress!? Ten dysk to wyraźny przejaw dojrzałości muzycznej braci Coombe i ich kolegów, na którą potrzebowali dziesięciu lat. Jest tu dużo, smaczków, ciekawych pomysłów, które bynajmniej nie są podstawą do nadania chłopakom (panom?) z Supergrass , tytułu zespołu britpopowego. To coś więcej. To ambitne, melodyczne, wpadające w ucho kawałki, w których czujemy wolność, zabawę pianiem, gitarą, efektami; a to wszystko w połączeniu z ciekawym i pamiętliwym wokalem Gaz'a i chórkami (refren tytułowego kawałka płyty zabija mnie, nawet po setnym przesłuchaniu) sprawia, że do tej płyty chce się wracać, nuci się ją, świadomie czy też nie, a słysząc najlepsze jak dla mnie, otwierające "Tales of endurance (4,5,6)", człowiek żaluje że nie umie grać na pianinie, albo śpiewać bo aż się się prosi, zeby zagrać lub zaśpiewć jednocześnie to co się słyszy w słuchawakch. Po "Road to Rouen" stwierdziłem, że gdyby zespół nazywał się "THE Supergrass", to stuprocentowo powstało by podanie o usunięcie przedrostka THE, bo wstydem byłoby umieszczenie ich pośród innych, mainstream'owych, britpopowych THE Gówno'ów.
Szad

HRSTA- Ghost will come and kiss our eyes







Jest 2:00 w nocy. Znowu nie śpię,chociaż powinienem. Znowu siedzę na necie. Znowu z okazji, że jest późno puszczam sobie płytę "Ghost will come and kiss our eyes" HRSTA i znowu nie mogę się przestać tą płyta ją zadziwiać. Nie wiem, czy to genialny opener tak na mnie wpływa, czy to tajemniczość kryjąca się w każdym kawałku, czy to niesamowite połączenie gitar (gitar?), organów i nietypowego wokalu Mike'a Moye'a. Nie wiem. Wiem jedno: ta płyta to jedna z tych płyt, których boję się słuchać zbyt często, przed obawą, że mi się znudzi.Nigdy w życiu nie wrzuciłem jej na moją mp3 i nigdy tego nie zrobię, bo nie ma w ciągu dnia odpowiedniej chwil kiedy ona mogła by być włączona. Ten krążek to przygoda,to podróż, to dziewięć piosenek, których nie będziecie puszczać sobie w kolejności 8, potem 5 a potem 1 bo te są najfajniejsze. Będziecie po prostu puszczać całe "Ghost will come and kiss our eyes", bo tutaj jest tylko taka opcja- przesłuchać od początku do końca i za kazdym razem odkrywać w tym krążku cos nowego, ciekawego, zadziwiającego, budzącego strach i obawę a zarazem podniecenie. Ta płyta to kołysanka dla nocnych marków, soundtrack do zerwanej nocy, to coś co jako przeciętny Polak, jestem w stanie kupić w Empiku, a nie ściągnąć. To "Ghost will come and kiss our eyes".
Szad

niedziela, 11 maja 2008

Tokyo police club - Elephant Shell




Czekałem na ta płytę z wielkim utęsknieniem,to przyznam, i jak sie okazało, utęskniłem sie na marne, chwalić mogę jedynie pierwsza płytę Kanadyjczyków "A lesson in crime" która faktycznie pozostawiła we mnie jakiś ślad,
już naprawdę jakiś czas minął od usłyszenia ich piosenek a ja dalej do nich powracam
może sentyment ? w każdym bądź razie widziałem w tym młodym zespole to czego poszukiwałem i chwaliłem od zawsze, mieli porażająca energie, oryginalność brzmienia, i to "coś" czego teraz sie nie spotyka tak często.
No ale wszystko co dobre z czasem sie kończy (niedobrze kończy)
w przypadku Tokio police club kończy sie źle, a nawet fatalnie. Słuchając tej płyty miałem wrażenie ze jadę autobusem który zatrzymuje sie co 5 metrów na przystanku
a ludzie w panice zmieniają miejsca i przesiadają sie mając nadzieje ze te siedzenie obok jest wygodniejsze, jest mi duszno, jest mi gorąco, czuje smród, a na dodatek..okazało sie ze pomyliłem numery.
Dzięki tej płycie Stracili jednego fana, zyskali milion nowych, w arafatkach i butach z "Deichmana", ale czy to dobrze ??
Tapczan

The GO ! Team - Proof of Youth


Wyobraźmy sobie filmy policyjne z lat 70, pościgi na ulicach san francisco, bujne czupryny afro amerykanów, trampki, kolorowe spodenki, disco-funk-electro boogie , boomboxy, jazz i rap , i całą energie rockendrollowych buntowników , wrzućmy to wszystko do jednego kotła i wymieszajmy, żadnych skutków ubocznych , żadnych niekontrolowanych reakcji, na pierwszy rzut oka ten mix nie ma prawa bytu....Ha ! nic bardziej mylnego. Od pierwszej sekundy włączenia tej płyty całkowiecie ten sam obraz ma sie przed oczami, z radości chce sie wyjść na ulice, biegać po kolorowych ulicach pełnych kwiatów, skakać na skakance , zapomnieć, poczuć sie jak dziecko na placu zabaw, Ta płyta całkowicie przenosi w inny świat, jest dowodem na to ze mimo kryzysu jaki panuje , jest jeszcze miejsce na eksperymenty, na eksperymenty udane , indywidualne, niepowtarzalne. "Naiwność" tej płyty jest tak piękna ze chcemy wracać do niej bez opamiętania,ciągle i ciągle, mózg zrobi sie malutki i lata jak piłeczki podczas kumulacji multi-lotka. Płyta jest wyjątkowa, rzadko ma sie do czynienia z muzyka tak dobrą a zarazem prostą



Tapczan

перед стартом

Start. Sail to the moon. Pornografia w słuchawkach. Bóg kłania się MTV. Records that changed our life, teraz daj im zmienic Twoje. Gain color. smacznego



Szad