piątek, 27 czerwca 2008

Daedelus - fair weather friends


Daedelus , właściwie Alfred Darlington to kolejny wywrotowiec szyldu ninja Tune.
Twórczosci Alfreda nie zaszufladkuje sie i to jest w nim piękne, Cut'n paste, Broken Beats, a nawet Avant hip hop, brzmi całkiem inaczej i całkiem fajnie pod warunkiem ze wiemy co sie za tym kryje, tak wiece kryje sie spora dawka elektronicznego łomotu, łomotu na tyle sprecyzowanego ze miłego do odsłuchania i nawet do spokojnego pokiwania stopą czy palcem.
Biorąc pod uwagę poprzednie dokonania pana Alfreda to jest o czym pisać, pisać nie będe bo chce sie skupić na dokonaniach bardziej teraźniejszych , a jego teraźniejsza płytą jest Fair Weather Friends. Przyznam ze czekałem na te wypociny nie wiedząc ze wypocinami będą, miałem okazje posłuchać kawałka promującego płytę czyli właśnie tytułowe Fire Weather Friend i przyznam ze doznałem szoku, wiec byłem przygotowany na nie lada dobrą dawkę muzycznych sklejek i eksperymentów , ale sie przeliczyłem.
Istnieje pojęcie "Avant techno" czy po prostu techno dla tych bardziej wybrednych, ja oczywiście takiego pojęcia nie uznaje bo techno to techno, tak wiec niestety drogi Alfred poszedł w strone "Avant Techna" no bo inaczej tego nazwac nie można, co prawda nie jest to coś w stylu "kanikuł" ale czuć tutaj charakterystyczne Umc Umc Umc, ja tego nie kupuje, i to co zrobił mi sie poprostu nie podoba,Alfred na dzień dzisiejszy może podać ręke polskim gejom na paradzie równości z Jacykowem na czele i energicznie wykonywać nie bardzo skoordynowane ruchy ciała i czyścić nos z białych grudek. Tak wiec drogi Alfredzie..lubie cię, ale ogarnij się.


Tapczan

Jeszcze apropo nowego Coldplay'a :)




Czyżby plagiacik?

czwartek, 26 czerwca 2008

Coldplay- Viva la Vida


No i stało się. Coldplay wydał nową, długo oczekiwaną płytę- Viva la Vida. Kiedy przed premierą słyszałem, ze chłopakom zachciało się eksperymentować i te wszystkie obiecanki ze ten krażek będzie inny niz dotychczasowe, trochę się obawiałem- i słusznie...
Cóż za głupia mentalność ogarnęła umysł Chrisa Martina. Mam wrażenie że on jak i reszta zespołu cały czas wmawiali sobie, że trzeba koniecznie wprowadzić nowatorstwo niezależnie od tego co z tego wyjdzie. A wyszła kicha. Wielki zlepek brzmiących tak samo,czysto- plastikowo- popowych piosenek. Coldplay, który zawsze lubiałem i uważałem za zespół z dużym potencjałem, od czasów X&Y zaczął niebezpiecznie przechylać się w stronę radiowego popu, ale mimo wszystko zachowywał jeszcze jakąś klasę. Nie wiem co będą musieli nagrać w przyszłości, zebym przekonać mnie że nie stoczyli sie na tą kolorową stronę zupełnie. Większość piosenek brzmi jak muzyka "rdzennych indian" grających pod Bramą Floriańską w Krakowie. Do tego dochodzi gitarowy pogłos jak z U2 i jeszcze jakieś brzmienia afrykańskie. Litości. Nie czegoś takiego spodziewałem się, słysząc słowo "eksperyment" ze strony zespołu, który do tej pory wydawał same płyty- złote medale. Oczywiście, jest też parę "prawie" dobrych piosenek. Np. 42- zaczyna się mistrzowsko, rozkręca się mistrzowsko, a potem w 2:45 piosenka przechodzi w coś, co sprawia że aż mi łezka się w oku kręci... bynajmniej nie ze wzruszenia. Również tytułowe Viva la vida o prostej ale ciekawej kompozycji nie brzmi najgorzej. Kawałek, który natomiast naprawdę zasługuje na pochwałę, to instrumentalne Life in Technicolor / The Escapist, czyli intro/outro opierające się tej samej melodii, co robi w miarę miłe wrażenie po odsłuchiwaniu 45 minut muzycznej porazki.
Mimo wszystko- Niestety. Fabryka dobrej muzyki przestała działać, oby nie na zawsze. Jedynę co nam zostaje to wzdychać słuchając wcześniejszych płyt i modlić się, by panowie z Coldplay'a rzeczywiście dojrzeli i przestali się bawić w jakieś przymusowe eksperymenty i nagrali materiał na poziomie Parachutes...
Szadi

sobota, 14 czerwca 2008

Promise and the Monster- Transparent Knives

Gdzieś w północnej Skandynawii, pośród gęstych lasów i jezior polodowcowych ukryta jest magiczna kraina. W ciągu dnia jest to tylko kawałek lasu, krzaki, niczym nie wyrózniający sie krajobraz. Wieczorem jednak, wraz z pojawieniem się księżyca to miejsce zamienia się w tętniącą magią i tejemniczością krainę, pełną elfów, wróżek, baśniowych postaci i niewyjaśnionych zjawisk. Gdzieś pośród wszystkich tych stworzeń siedzi i śpiewa Billie Lindahl- pół człowiek pół elf, królowa tej krainy. Do brzmienia, jej magicznie brzmiącej, hipnotyzującej gitary wplątują się niezauważalnie dźwięki klawiszy, smyczków, cymbałków i dzwoneczków a to wszystko połączone z jej nadludzkim głosem sprawia, że każdy kto usłyszy te melodie, zostaje w krainie na dłużej i jeszcze nie raz tam wróci. Osobą która odkryła to fenomenalne zjawisko jest Jose Gonzales, który pokazał Billie całemu światu i zachęcił do odwiedzania tego cudownego miejsca. Któregoś wieczoru spróbowałem i nie żaluje ani trochę. Udajcie się w tą podróż i wy, naprawdę warto!




Szadi

środa, 4 czerwca 2008

Café del Mar


W 1980 roku, na Ibizie, pewien architekt przechadzając się po plaży miasteczka San Antonio bardzo zachwycił się tamtejszym zachodem słońca. Zachwycił się do tego stopnia, że postanowił wybudować na tej plaży pewnego rodzaju świątynie, oddającą cześć właśnie temu zachodowi słońca, które zdefiniował jako jedno z najbardziej fenomenalnych jakie widział na naszej planecie. Tym sposobem powstało Café del Mar- świątynio- kawaiarnia gdzie każdego dnia ludzie schodzą się by w miłej atmosferze, w wygodnym miejscu obejrzeć niesamowity zachdód słońca. Zjawiskiem zainterseowali się twóry muzyki- początkowo jazzmani i bluesmani, potem dj, twóry muzuki klubowej, wszelkiego chillout'u, downbeat'u czy triphopu. Zaczęli się oni zjeżdżać na rzeczoną Ibize i grać na żywo każdego wieczoru tak, by stworzyć jeszcze lepszą atmosferę towarzyszącą obserwowaniu słońca chowającego się za horyzntem. W ten sposób wkrótce zaczęły być wydawane składanki zawierające utwory relaksujące, spokojne, z lekkim bitem- takie kołysanki XXI wieku. Płyty te są nie tylko wspaniałym sposobem na totalne i skuteczne odprężenie się po całym dniu, ale i nieskończona kopalnią dobrej muzyki. W sumie dzięki Café del Mar poznałem Lamb, Goldfrapp czy Paco de Lucia.
A zatem odpalcie sobie któregoś ciężkiego dnia którąkolwiek płytę z tej serii, zgaście światło, napocznijcie zimne piwko, , zamknijcie oczy i włączcie swoją wyobraźnię... wierzcie mi- działa :)
Szadi