poniedziałek, 12 maja 2008

The Mars Volta- Frances the mute


Świat muzyki to takie łańcuszki. Jedni inspirują się muzyką z lat siedemdziesiątych, Ci z koleji inspirowali się czymś tam innym. Drudzy sięgają do jazzu, rapu, electro, przekształcają to, tworząc nowe pięcioczłonowe nazwy nowych pseudo gatunków muzycznych i tak w kółko Macieju. A ja czekam na dzień, a w zasadzie modlę się aby nigdy nie nastał, kiedy ktoś sięgnie do MarsVolty, bo to formacja, która jest jedyna w swoim rodzaju. Nie znam zespołu który ich kopiuje, naśladuje, który chociaż troche próbuje grać podobnie i dzięki Bogu.
Trzeci album Cedrica i Omara to krążek gdzie wszystkie utwory są ze sobą powiązane muzycznie i tekstowo, czyli to co ja lubię najbardziej. Największy ignorant wszelkich teorii muzycznych, gitarzysta - Omar Rodriguez postarał się aby ta płyta nie znudziła się nam ani na chwilę. Mamy tu nieprzewidywalne zwroty akcji, jazz, salse, ostre jak @#$%^&*! riffy, język hiszpański, trąbki i Frusciante'ego! To moc przez duże "M". Ten album to szmery i krzyki, gęsia skórka, orgazm i podziw. Prawie wszystkie, trwające ponad dziesięć minut utwory sprawiają, ze krązek to podróż ekskluzywną furą z czerwonym workiem na głowie. Nie widzimy gdzie jedziemy, czujemy strach, ale chcemy tu zostać, bo ciekawość bierze górę. Opłaca się. "Frances the mute" to płyta którą trzeba zaliczyć. Na świecie jest hip-hop, metal, electro i jest MarsVolta. Początek i koniec. Niepodrabialny geniusz. Mój nominant do muzycznego Oscara. Jeśli po dodaniu, że Cedric Bixler- Zavala to najlpeszy wokal męski jaki w życiu słyszałem (sic!), dalej nie jesteście przekonani do MarsVolty to ja idę strzelić sobie w łeb...
Szad!

Brak komentarzy: