sobota, 31 maja 2008

Coldplay- Parachutes





Ja wiem, ze Coldplay to żadne odkrycie, temat obstukany. Zespół sławny na skalę światową, słyszymy w radiu, telewizji i MTV. Mają bombowe piosenki takie jak: The scientist, czy Politik. Ale chce napisać o nich, bo ta płyta uświadomiła mi kiedyś, kiedy byłem pozbawiony wszelkiego dostępu do mojej muzyki, że zjawisko "tęsknoty za muzyką" istnieje i w wspaniały sposób tą tęksnotę potem zaspokoiła. Do dziś pamiętam moment w który po raz pierwszy odpaliłem go na moim odtwarzaczu. Dosłownie od pierwszych sekund mnie zauroczył i trwale. Parachutes to pierwszy i definitywnie najlpeszy album panów z Londynu. Nie ma takich słów, żeby opisać ten album należycie. Jest to strzał emocji, nostalgii i wzruszenia prosto w serca, nie tylko dla ludzi wrażliwych na piękno. To album obowiązkowy- żeby się przekonać jaki potencjał mają (słysząc najnowszy singiel może powinienem powiedzieć- mieli?) chłopaki z Coldplay; żeby dostrzec prawdziwe piękno kryjące się nie tylko za hicorami Shiver czy Yellow, ale np. za mistrzowskim wręcz jazzowym Everything's not lost, psychodelicznym Spies, czy wzruszającym do łez, spokojnym Sparks. Nie wstydźmy się wrażliwości- słuchajmy Parachutes.



Szadi

piątek, 30 maja 2008

Red Sparowes - At the soundless dawn


Rock umarł , jak dla mnie , spoczywa we Francji koło Balzaca i Moliera, miał brodę, kapelusz, i lubiał pić, picie traktował jako kontynuacja tradycji, początkowo lubiał dziewczyny, dobrą zabawe, potem minipulował, wszczynał bunt,wszczynał go tak dobrze ze nadal sie buntują, ale już nie z taką częstotliwoscią. Za pojęciem Rock kryje sie wiele, pojęcie względne, o ile źle interpretowane może przysporzyć wielu problemów, już nie wspominając jakich, dla laika "dobrym Rockiem" jest Marylin Majson, dla tego bardziej ogarniętego The doors, dla zdezoriętowanych "Hary kryszna" The Beatles.
Postęp jaki jest kolosalny, ale oczywiście nie na korzyść rozwoju muzyki popularnej, przysparza więcej złego niż dobrego , co raz to drętwiejsze twarze uciaćkanych ukrywających sie za twardą miną gejów albo zbuntowanych 18-latków, który buntuje sie tak..ze po prostu nie je obiadu który mu naszykowała mama, wszystko zmierza ku czarnej dziurze, dlaczego ktoś chwali zespół który jest rasową podróbkę zespołu grającego 30 lat wcześniej ? dlaczego brakuje dzisiaj uczuć, tej magii, przecież muzyka rockowa kształtowała świadomość całej ludzkości, nawet prezydent Nixon nie dał rady w walce z nią, ona wychowała naszych dziadków, naszych ojców, przykre jest takie niedocenienie ogromu jej znaczenia. Red Sparowes to projekt ludzi na co dzień grających w całkiem innych kapelach, być może grają dla zabicia nudy, bo nic nie leci w TV, być może mają nam coś ważnego do przekazania, to ze rock jeszcze iskrzy , i iskrzyć będzie dzięki takim płytom

Tapczanek

niedziela, 25 maja 2008

Przepis na sukces


A oto i On-Kurt Donald Cobain. Wielki mistrz. Bóg. Geniusz. Ikona. Klęknijcie! To on przecież założył Nirvane- najgenialnijeszy zespół na świecie. To on napisał genialne"Smells like teen spirit". To on któregoś pięknego dnia zabarykadował się w domu i w genialny sposób strzelił sobie w łeb, zostawiając kochającą żone i dziecko. Ale to nic, oni zrozumieją. Tak jak my. Bo Kurt był geniuszem przecież. Spójrzcie ile na świecie jest koszulek z nim, plaktów, domowych ołtarzyków i ludzi którzy znają na pamięć "Smells like teen spirit" a ile umie to zagrac na gitarze!
Wiecie czemy Cobain jest sławnym panem bogiem, męczennikiem ze strzykawką heroiny na plecach? Bo fajnie i młodo umarł. A w zasadzie się zabił. A w zasadzie to nie wiadomo i to chodzi .Jakże rzeczywiście genialnym zabiegiem byłoby strzelenie sobie w łeb tak, żeby nikt nie widział. Tak, by powstało milion rozmyślań, czy aby na pewno samobójstwo, czy czasem ktoś go nie zabił (okropny musi byc los elektryka który znalazł jego ciało...). Gdyby Cobain w jakiś tam sposób nie zginął, skończyłby następująco: Kurt pokonał by swoje uzależnienie od heroiny, dostał by wielkiego oświecenia a następnie wytatuowałby sobie wielki krzyż na plecach i zaczynał śpiewać o Jezusie. Nirvana grałaby dalej, wydali jakies tam kolejne płyty, które w pewnym momencie zaczęłby by być gorsze jedna od drugiej. Któregoś słoneczengo dnia dwudziestego pierwszego wieku Kurt Cobain ogłosiłby chwilowe zawieszenie działalności The Nirvany, gdyż chciałby poświęcić troche czasu aktorstwu; wystąpiłby u boku tego iodtycznego aktora z "Poznaj mojego tatę", potem jeszcze jakiś gościnny udział w jury w programie "Jak oni jeżdżą na hulajnogach"("How do they ride on scooters"). Po drodze sprzedałby sie do reklamy MTV i naturalnie wziął rozwód z Courtney Love. Któregoś dnia weszlibysmy na Onet.pl i przeczytali, że Kurt Cobain wziął i umarł na raka prostaty. Ale jednak...
Gdyby Kurt umarł po bożemu nie było by dyskusji. Nie było by ołtarzyków na szafkach zbuntowanych nastolatek i takiej ilości koszulek na ulicy. Byłby zmarłym szanowanym muyzkiem, a nie herosem nawet dla ludzi znających tylko "Smells...". Oto przepis na sukces: trzeba umrzeć śmiercią tejemniczą, wplątać w to narkotyki i dużo pisać o śmierci w tekstach piosenek, tak by wszyscy się potem pukali w głowy " Jak my mogliśmy tego nie zauwazyć!?" i obarczać się winą, że nic nie zrobili.
Ok. Nie myślcie, że nie lubię Nirvany. Maja parę dobrych (tylko dobrych) piosenek. Jako riposte na ten post ktoś może napisać że Kurt przecież miał naprawdę dobrę teksty albo był świetnym gitarzystą (leworęcznym na dodatek!). Tak, niektóre teksty mu wyszły, ale nie jest to szczyt liryki śpiewanej, a gitarzystą wcale nie był takim dobrym.
Mimo wszystko szanuję Kurta bo był muzykiem. A muzyków trzeba szanować, czyż nie?
Szadi

czwartek, 22 maja 2008

Myslovitz- Skalary Mieczyki i Neonki


Oto druga twarz Myslovitz. Niezbadana, nieznana, tajemnicza. Po prawie dziesięciu latach dennego uderzania w gitary, pisaniu piosenek ABABCB o Peggy Brown, Peggy Sue czy innych Marylin Monroe, zespół postanowił (naczuczyli się?) totalnie otworzyć. Wypuścili na wolność coś czego zalążkiem dawno temu było genialne"Good day my angel". Zero ograniczeń, zero zasad, zero poprawek, czyste improwiazcje- tak sobie obiecywali w czasie sesji nagraniowej. I proszę- udało się . W jednym z wywiadów powiedzieli, że sytuacji typu "źle zagrałeś, powtórz to, to nie pasuje" nie było prawie w ogóle. I co z tego, że wydali na siebie wyrok ze strony połowy swoich fanów?! "Skalary..." było wielkim ryzykiem, które się oplaciło. Udowodnili, że Myslovitz to nie tylko Polski zespół od melodyjnych hitów a'la "Chłopcy", z dobrymi tekstami, jadący na britpopie. Udowodnili wszystkim, że są osobami z naprawdę ogromną wiedzą muzyczną, szerokimi horyzontami oraz zdolnościami godnymi pozazdroszczenia przez innych muzyków. Pokazali, że w dzisiejszych czasach, rządzonych przez komercję, da się stworzyć manifest wolności; da się stać obok... nie! Nie obok! NAD! tym wszystkim! I co najważnijesze moim zdaniem, pokazali nie tylko swoją dojrzałość, ale i też zainicjowali wielkie dorastanie wśród polskich fanów. Pokazali, że w Polsce "tak też się gra"; zaczęli nas, przyzwyczajać do tego, że muzyka może być z jajami, a nie, tylko, z fajnym refrenem.
Posłuchajcie "Skalary Mieczyki i Neonki", bo warto. Chociażby, po to żeby zobaczeć jakich mamy w Polsce zdolnych muzyków i nie mówie tu tylko o Rojku. Mówie tu też o Przemku Myszorze, Wojtku Powadze i braciach Jacku i Wojtku Kuderskich. Bo to oni kiedyś staną w szeregu z Kopernikiem, Miłoszem czy Curie.
Szadi

Blockhead - Uncle Tonys Coloring Book


Blockhead to pochodżący z Nowego Yorku artysta, procudent, dj, taki człek orkiestra, inspiracja hip hopem, ale to raczej "hip hop dla inteligentów" , bo to co tworzy szeroko wypływa poza granice tego zjawiska. Blockheada wydaje wytwórnia Ninja Tune, najlepsza wytwórnia muzyki alt elektro bla bla bla dla której między innymi nagrywa nasz Skalpel, sama przynależność do szyldu Ninja Tune mówi sama za siebie.
James Simon to pewnego rodzaju fenomen, indywidualny styl i odschool, zabawa samplami, efekt domino, mozaika dźwięków, ale tez ciemny zadymiony momentami wręcz brzmiący jak marsz żałobny styl dobija, ale tez rozwesela, i uśmiech na twarzy pojawia sie przy jego nowej propozycji
Uncle Tonys Coloring Book , jak twierdzi sam Simon, chciał taką płytę nagrać, i wielkie dzięki mu za to. Cały krążek to totalne przeciwieństwo jego 2 poprzednich płyt, aczkolwiek czuć tutaj charakterystyczne brzmienie perkusji czy tez zmiksowane zniekształcone dźwięki pseudo wokalu, jego uniwersalność i ekspresja jest porażająca, bawi sie brzmieniem i odbiorcą. Zmieszał on wszystko ze wszystkim, folk, country, disco ,jazz , funk , hip hop , nie zabrakło tutaj nawet inspiracją polskimi artystami , na "Music by Covelight" można było usłyszeć zlepki z Paktofoniki,tak tutaj Simon użył kilku sekundowy fragment hejnału z wieży mariackiej w "Cheery up you're not dead" . Taka kolorowa mentalna wycieczka do celu który sami sobie obierzecie.

Tapczan

środa, 14 maja 2008

Grammatik- światła miasta

...Szum wiatru. Jechaliście kiedyś autem przez miasto o 2, 3 w nocy? Puściutkie ulice, sygnalizacja mrugająca na pomarańczowo, resztki żywych istot i wspaniała cisza. "Światła miasta" to płyta oddające cześć takiemu zjawisku. Nigdy nie zagłębiałem się szczególnie w świat polskiego hiphopu, cała moja wiedza opiera sie na tej z czasów gimanzjum, szerokich spodniach i klasykach a'la PFK i K44. Wtedy też usłyszałem Elda i jego kumpli i zauroczyli mnie na tyle, że kupiłem ich całą płytę, oryginała. I choć było to osiem lat temu- do dziś nie żałuje. "Światła miasta" to przejaw nielada dojrzałości. Usłyszymy to w zarówno w tekstach jak i w podkładach. Nie ma tu ochrypniętej agresji, pustych tekstów o gangsterce i miażdżacego, wyniosłego bitu. Dominuje tu spokój, nocny klimat i nieustający "trzask" winyla. Czuć tu niesamoiwte wyczucie w doborze podkładów, a teksty do nich śpiewane są bardzo przemyślane, tematycznie spójne, budzące w człowieku życiowe refleksje. Płyta Grammatika, skromna ale z klasą, w świecie polskiego rapu postawiła poprzeczkę bardzo wysoko i z tego co wiem, do dziś mało kto ją przeskoczył. Nie ma sie co dziwić. Nie sądziłem, ze można to powiedzieć o płycie hiphopowej ale ten album jest naprawdę piekny. Szum wiatru...



Szadi

poniedziałek, 12 maja 2008

The Mars Volta- Frances the mute


Świat muzyki to takie łańcuszki. Jedni inspirują się muzyką z lat siedemdziesiątych, Ci z koleji inspirowali się czymś tam innym. Drudzy sięgają do jazzu, rapu, electro, przekształcają to, tworząc nowe pięcioczłonowe nazwy nowych pseudo gatunków muzycznych i tak w kółko Macieju. A ja czekam na dzień, a w zasadzie modlę się aby nigdy nie nastał, kiedy ktoś sięgnie do MarsVolty, bo to formacja, która jest jedyna w swoim rodzaju. Nie znam zespołu który ich kopiuje, naśladuje, który chociaż troche próbuje grać podobnie i dzięki Bogu.
Trzeci album Cedrica i Omara to krążek gdzie wszystkie utwory są ze sobą powiązane muzycznie i tekstowo, czyli to co ja lubię najbardziej. Największy ignorant wszelkich teorii muzycznych, gitarzysta - Omar Rodriguez postarał się aby ta płyta nie znudziła się nam ani na chwilę. Mamy tu nieprzewidywalne zwroty akcji, jazz, salse, ostre jak @#$%^&*! riffy, język hiszpański, trąbki i Frusciante'ego! To moc przez duże "M". Ten album to szmery i krzyki, gęsia skórka, orgazm i podziw. Prawie wszystkie, trwające ponad dziesięć minut utwory sprawiają, ze krązek to podróż ekskluzywną furą z czerwonym workiem na głowie. Nie widzimy gdzie jedziemy, czujemy strach, ale chcemy tu zostać, bo ciekawość bierze górę. Opłaca się. "Frances the mute" to płyta którą trzeba zaliczyć. Na świecie jest hip-hop, metal, electro i jest MarsVolta. Początek i koniec. Niepodrabialny geniusz. Mój nominant do muzycznego Oscara. Jeśli po dodaniu, że Cedric Bixler- Zavala to najlpeszy wokal męski jaki w życiu słyszałem (sic!), dalej nie jesteście przekonani do MarsVolty to ja idę strzelić sobie w łeb...
Szad!

Psapp - The only thing I Ever Wanted



Oto Psapp, Zabawki i zabawa nimi to ich główna domena, w końcu bez zabawek ich twórczośc nie nazywała by sie Psappem. Po pierwszym ich odsłuchaniu i zdania sobie sprawy z roli jakie odgrywają w ich muzyce zabawki zadawałem sobie pytanie "jak ? "
jak pajacyk czy miś znaleźiony gdzieś na strychu który wybełkocze jakieś dźwięki nadaje sens i rytm ich muzyce, widocznie może, a nawet musi.
Płyta jest nagrana z wielkim rozmachem , z wielką pasją, czuć to,czuć tez wielką inspiracje muzyków do "staroci" Psapp kojarzy mi sie przede wszystkim czymś znaleźionym na strychy, odkopanym w ziemi, czymś starym i zakurzonym, i ta prowizoryczna starość to ich największa domena, nie czuć tutaj tandety, cukierków , popu i tanich perfum, ta płyta to umiłowanie przeszłości z jednoczesnym naznaczeniem przyszłości.


Tapczan

Supergrass- Road to Rouen




Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Supergrass, nie wzbudzili we mnie jakiegoś konkretnego zachwytu. "Kolejni chłopcy z gitarami, lekko przestrojonymi i tradycyjnymi akordami; kolejny britpopek jakiego dużo ostatnimi czasy z tekstami o miłości szczęśliwej, nieszczęśliwej, zabawie nastolaktów, życiu sratatata"- myslałem sobie. Potem w moje ręce, nie pamiętam juz jak, dostal się album "Road to Rouen". Jak to możliwe, ze zrobili aż taki progress!? Ten dysk to wyraźny przejaw dojrzałości muzycznej braci Coombe i ich kolegów, na którą potrzebowali dziesięciu lat. Jest tu dużo, smaczków, ciekawych pomysłów, które bynajmniej nie są podstawą do nadania chłopakom (panom?) z Supergrass , tytułu zespołu britpopowego. To coś więcej. To ambitne, melodyczne, wpadające w ucho kawałki, w których czujemy wolność, zabawę pianiem, gitarą, efektami; a to wszystko w połączeniu z ciekawym i pamiętliwym wokalem Gaz'a i chórkami (refren tytułowego kawałka płyty zabija mnie, nawet po setnym przesłuchaniu) sprawia, że do tej płyty chce się wracać, nuci się ją, świadomie czy też nie, a słysząc najlepsze jak dla mnie, otwierające "Tales of endurance (4,5,6)", człowiek żaluje że nie umie grać na pianinie, albo śpiewać bo aż się się prosi, zeby zagrać lub zaśpiewć jednocześnie to co się słyszy w słuchawakch. Po "Road to Rouen" stwierdziłem, że gdyby zespół nazywał się "THE Supergrass", to stuprocentowo powstało by podanie o usunięcie przedrostka THE, bo wstydem byłoby umieszczenie ich pośród innych, mainstream'owych, britpopowych THE Gówno'ów.
Szad

HRSTA- Ghost will come and kiss our eyes







Jest 2:00 w nocy. Znowu nie śpię,chociaż powinienem. Znowu siedzę na necie. Znowu z okazji, że jest późno puszczam sobie płytę "Ghost will come and kiss our eyes" HRSTA i znowu nie mogę się przestać tą płyta ją zadziwiać. Nie wiem, czy to genialny opener tak na mnie wpływa, czy to tajemniczość kryjąca się w każdym kawałku, czy to niesamowite połączenie gitar (gitar?), organów i nietypowego wokalu Mike'a Moye'a. Nie wiem. Wiem jedno: ta płyta to jedna z tych płyt, których boję się słuchać zbyt często, przed obawą, że mi się znudzi.Nigdy w życiu nie wrzuciłem jej na moją mp3 i nigdy tego nie zrobię, bo nie ma w ciągu dnia odpowiedniej chwil kiedy ona mogła by być włączona. Ten krążek to przygoda,to podróż, to dziewięć piosenek, których nie będziecie puszczać sobie w kolejności 8, potem 5 a potem 1 bo te są najfajniejsze. Będziecie po prostu puszczać całe "Ghost will come and kiss our eyes", bo tutaj jest tylko taka opcja- przesłuchać od początku do końca i za kazdym razem odkrywać w tym krążku cos nowego, ciekawego, zadziwiającego, budzącego strach i obawę a zarazem podniecenie. Ta płyta to kołysanka dla nocnych marków, soundtrack do zerwanej nocy, to coś co jako przeciętny Polak, jestem w stanie kupić w Empiku, a nie ściągnąć. To "Ghost will come and kiss our eyes".
Szad

niedziela, 11 maja 2008

Tokyo police club - Elephant Shell




Czekałem na ta płytę z wielkim utęsknieniem,to przyznam, i jak sie okazało, utęskniłem sie na marne, chwalić mogę jedynie pierwsza płytę Kanadyjczyków "A lesson in crime" która faktycznie pozostawiła we mnie jakiś ślad,
już naprawdę jakiś czas minął od usłyszenia ich piosenek a ja dalej do nich powracam
może sentyment ? w każdym bądź razie widziałem w tym młodym zespole to czego poszukiwałem i chwaliłem od zawsze, mieli porażająca energie, oryginalność brzmienia, i to "coś" czego teraz sie nie spotyka tak często.
No ale wszystko co dobre z czasem sie kończy (niedobrze kończy)
w przypadku Tokio police club kończy sie źle, a nawet fatalnie. Słuchając tej płyty miałem wrażenie ze jadę autobusem który zatrzymuje sie co 5 metrów na przystanku
a ludzie w panice zmieniają miejsca i przesiadają sie mając nadzieje ze te siedzenie obok jest wygodniejsze, jest mi duszno, jest mi gorąco, czuje smród, a na dodatek..okazało sie ze pomyliłem numery.
Dzięki tej płycie Stracili jednego fana, zyskali milion nowych, w arafatkach i butach z "Deichmana", ale czy to dobrze ??
Tapczan

The GO ! Team - Proof of Youth


Wyobraźmy sobie filmy policyjne z lat 70, pościgi na ulicach san francisco, bujne czupryny afro amerykanów, trampki, kolorowe spodenki, disco-funk-electro boogie , boomboxy, jazz i rap , i całą energie rockendrollowych buntowników , wrzućmy to wszystko do jednego kotła i wymieszajmy, żadnych skutków ubocznych , żadnych niekontrolowanych reakcji, na pierwszy rzut oka ten mix nie ma prawa bytu....Ha ! nic bardziej mylnego. Od pierwszej sekundy włączenia tej płyty całkowiecie ten sam obraz ma sie przed oczami, z radości chce sie wyjść na ulice, biegać po kolorowych ulicach pełnych kwiatów, skakać na skakance , zapomnieć, poczuć sie jak dziecko na placu zabaw, Ta płyta całkowicie przenosi w inny świat, jest dowodem na to ze mimo kryzysu jaki panuje , jest jeszcze miejsce na eksperymenty, na eksperymenty udane , indywidualne, niepowtarzalne. "Naiwność" tej płyty jest tak piękna ze chcemy wracać do niej bez opamiętania,ciągle i ciągle, mózg zrobi sie malutki i lata jak piłeczki podczas kumulacji multi-lotka. Płyta jest wyjątkowa, rzadko ma sie do czynienia z muzyka tak dobrą a zarazem prostą



Tapczan

перед стартом

Start. Sail to the moon. Pornografia w słuchawkach. Bóg kłania się MTV. Records that changed our life, teraz daj im zmienic Twoje. Gain color. smacznego



Szad